Bad Times at the El Royale (2018)
Z Drew Goddardem po raz pierwszy zetknąłem się oglądając "Dom w głębi lasu". Nie wiedziałem, czego się spodziewać, byłem więc zaskoczony, a nawet oszołomiony tym, co zobaczyłem. To, jak bawił się klasycznymi trope'ami, z jaką brawurą oddawał się totalnemu szaleństwu, bardzo mi zaimponowało. Od tamtej pory Goddard ma u mnie spory kredyt zaufania, choć żaden z jego późniejszych projektów nie sprostał moim oczekiwaniom. Liczyłem jednak, że "Źle się dzieje w El Royale" przywróci mi wiarę w niego. I do pewnego stopnia tak się stało. Niestety nie było to doświadczenie porównywalne do obejrzenia "Domu w głębi lasu".
Zaczęło się bardzo obiecująco. Niespiesznie prowadzona narracja, leniwa prezentacja kolejnych bohaterów, piękne zdjęcia, wysmakowane mastershoty i przeciąganie gry wstępnej, uchylając rąbka tajemnic poszczególnych postaci bardzo powoli. Goddard szybko przykuł moją uwagę i rozgrzał moją ciekawość. Kiedy już myślałem, że wszystko idzie ku wyśmienitemu kinu, rzecz stanęła w miejscu. Reżyser zaczął bawić się metaforami, ugrzązł w mnożonych przypowieściach, które są niczym innym, jak powtarzanym w kółko symbolem rozdarcia bytu na dwie niezależne części, ale jednak stanowiące razem jedność. Każdy z bohaterów jest rozdarty między bólem/krzywdą/cierpieniem a nadzieją/dobrocią/altruizmem. Każda historia to zbitka "tu i teraz" z tym, co jest gdzieś indziej (a częściej: kiedy indziej). Każde wydarzenie otrzymuje podwójną interpretację albo też obserwowane będzie z różnych punktów widzenia. I tak bez końca.
Choć jedna myśl wydała mi się interesująca. To idea kapłaństwa, jako swoistego pocieszyciela. W manichejskim świecie, jaki kreśli Goddard, tylko rozgrzeszenie otrzymane od Boga zdaje się być siłą zdolną zanegować lub zneutralizować grzeszne aspekty ludzkiej natury. "Źle się dzieje w El Royale" zdaje się wręcz sugerować, że jeśli nie ma Boga, to trzeba go naprędce wymyślić, bo inaczej człowiek nie jest w stanie poradzić sobie z chaosem i złem.
Nie powiem, jest to wszystko ładnie podane. A aktorsko rzecz jest naprawdę bardzo dobra. Większość obsady radzi sobie z rolami lepiej, niż się tego po nich spodziewałem. A już Chris Hemsworth po raz kolejny mnie zaskoczył, pokazując, że ma znacznie więcej do zaoferowania niż ładne ciało i rozbrajający uśmiech. Niestety, kiedy zorientowałem się, że Goddard robi sztukę dla sztuki, mój entuzjazm wobec filmu mocno osłabł. Trochę trudno było mi się przejmować losami bohaterów, którzy istnieją jedynie jako elementy formy. Ciężko też było na poważnie brać symboliczną stronę dzieła, kiedy ta sama metafora jest powtarzana w kółko i to bez głębszej refleksji.
Estetycznie nie mam filmowi nic do zarzucenia. Jednak "Źle się dzieje w El Royale" nie odcisnęło na mnie swojego piętna. Być może zapamiętam rolę Hemswortha, ale raczej nic więcej.
Ocena: 6
Zaczęło się bardzo obiecująco. Niespiesznie prowadzona narracja, leniwa prezentacja kolejnych bohaterów, piękne zdjęcia, wysmakowane mastershoty i przeciąganie gry wstępnej, uchylając rąbka tajemnic poszczególnych postaci bardzo powoli. Goddard szybko przykuł moją uwagę i rozgrzał moją ciekawość. Kiedy już myślałem, że wszystko idzie ku wyśmienitemu kinu, rzecz stanęła w miejscu. Reżyser zaczął bawić się metaforami, ugrzązł w mnożonych przypowieściach, które są niczym innym, jak powtarzanym w kółko symbolem rozdarcia bytu na dwie niezależne części, ale jednak stanowiące razem jedność. Każdy z bohaterów jest rozdarty między bólem/krzywdą/cierpieniem a nadzieją/dobrocią/altruizmem. Każda historia to zbitka "tu i teraz" z tym, co jest gdzieś indziej (a częściej: kiedy indziej). Każde wydarzenie otrzymuje podwójną interpretację albo też obserwowane będzie z różnych punktów widzenia. I tak bez końca.
Choć jedna myśl wydała mi się interesująca. To idea kapłaństwa, jako swoistego pocieszyciela. W manichejskim świecie, jaki kreśli Goddard, tylko rozgrzeszenie otrzymane od Boga zdaje się być siłą zdolną zanegować lub zneutralizować grzeszne aspekty ludzkiej natury. "Źle się dzieje w El Royale" zdaje się wręcz sugerować, że jeśli nie ma Boga, to trzeba go naprędce wymyślić, bo inaczej człowiek nie jest w stanie poradzić sobie z chaosem i złem.
Nie powiem, jest to wszystko ładnie podane. A aktorsko rzecz jest naprawdę bardzo dobra. Większość obsady radzi sobie z rolami lepiej, niż się tego po nich spodziewałem. A już Chris Hemsworth po raz kolejny mnie zaskoczył, pokazując, że ma znacznie więcej do zaoferowania niż ładne ciało i rozbrajający uśmiech. Niestety, kiedy zorientowałem się, że Goddard robi sztukę dla sztuki, mój entuzjazm wobec filmu mocno osłabł. Trochę trudno było mi się przejmować losami bohaterów, którzy istnieją jedynie jako elementy formy. Ciężko też było na poważnie brać symboliczną stronę dzieła, kiedy ta sama metafora jest powtarzana w kółko i to bez głębszej refleksji.
Estetycznie nie mam filmowi nic do zarzucenia. Jednak "Źle się dzieje w El Royale" nie odcisnęło na mnie swojego piętna. Być może zapamiętam rolę Hemswortha, ale raczej nic więcej.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz