Climax (2018)
Gaspar Noé po brodzeniu po dnie artystycznego kina teraz w końcu szczytuje. I jest to oczywiście szczytowanie nie tyle efektowne (czy efektywne), co raczej efekciarskie. To wystarcza, by "Climax" było dla mnie ciekawszym obrazem niż "Wkraczając w pustkę". W obu zachwycił mnie początek, a reszta znajduje się na dużo niższym poziomie. Tu jednak audiowizualne atrakcje bardziej przypadły mi do gustu.
Po raz kolejny przekonałem się, że Noé jest mistrzem krótkiej formy. Scena tańca znajdująca się blisko początku filmu, jest perfekcyjna pod każdym względem. "Supernature" Cerrone sprawiało, że z trudem wysiedziałem w kinowym fotelu, bo muza ta po prostu porywa do tańca, co prezentowana na ekranie choreografia tylko wzmacniała. Już dawno żadna scena tańca nie zrobiła na mnie aż tak dużego wrażenia. I stawia ona wysoko poprzeczkę wobec moich oczekiwań co do "Suspirii". A przecież "Climax" ma jeszcze jedną ciekawą scenę tańca. Nie jest ona już tak porywająca, ale za to przez fakt filmowania jej z góry wizualnie robi intrygujące wrażenie.
Później film mocno obniża lot, ale nie rozczarował mnie tak bardzo, jak wspomniane wcześniej "Wkraczając w pustkę". Być może dlatego, że tym razem reżyser nie oferuje egzystencjalnej medytacji, zadowalając się rolą wścibskiego obserwatora, który przygląda się narastającej narkotycznej schizie. Atakowanie zmysłów elektroniczną muzyką i jazdami kamery wychodzi mu lepiej, kiedy ogranicza swoje zapędy chwytania znaczenia ludzkiej egzystencji. Ale wychodzi mu to lepiej tylko do pewnego momentu. Miejscami bowiem Noé przesadza, niepotrzebnie przeciąga sceny napawając się własną pomysłowością w ukazaniu narkotycznego doświadczenia. Moim zdaniem, gdyby wszystko trochę bardziej skondensował, dawałoby większego kopa.
Noé jednak mocno u mnie zaplusował sobie tym, jaki soundtrack przygotował. Stanowi go bardzo ciekawy zestaw różnych światów EDM, a każdy utwór świetnie współgra z obrazem. Dzięki temu kompilacja muzyczna "Climax" to mój tegoroczny numer jeden (póki co, rzecz jasna).
Ocena: 7
Po raz kolejny przekonałem się, że Noé jest mistrzem krótkiej formy. Scena tańca znajdująca się blisko początku filmu, jest perfekcyjna pod każdym względem. "Supernature" Cerrone sprawiało, że z trudem wysiedziałem w kinowym fotelu, bo muza ta po prostu porywa do tańca, co prezentowana na ekranie choreografia tylko wzmacniała. Już dawno żadna scena tańca nie zrobiła na mnie aż tak dużego wrażenia. I stawia ona wysoko poprzeczkę wobec moich oczekiwań co do "Suspirii". A przecież "Climax" ma jeszcze jedną ciekawą scenę tańca. Nie jest ona już tak porywająca, ale za to przez fakt filmowania jej z góry wizualnie robi intrygujące wrażenie.
Później film mocno obniża lot, ale nie rozczarował mnie tak bardzo, jak wspomniane wcześniej "Wkraczając w pustkę". Być może dlatego, że tym razem reżyser nie oferuje egzystencjalnej medytacji, zadowalając się rolą wścibskiego obserwatora, który przygląda się narastającej narkotycznej schizie. Atakowanie zmysłów elektroniczną muzyką i jazdami kamery wychodzi mu lepiej, kiedy ogranicza swoje zapędy chwytania znaczenia ludzkiej egzystencji. Ale wychodzi mu to lepiej tylko do pewnego momentu. Miejscami bowiem Noé przesadza, niepotrzebnie przeciąga sceny napawając się własną pomysłowością w ukazaniu narkotycznego doświadczenia. Moim zdaniem, gdyby wszystko trochę bardziej skondensował, dawałoby większego kopa.
Noé jednak mocno u mnie zaplusował sobie tym, jaki soundtrack przygotował. Stanowi go bardzo ciekawy zestaw różnych światów EDM, a każdy utwór świetnie współgra z obrazem. Dzięki temu kompilacja muzyczna "Climax" to mój tegoroczny numer jeden (póki co, rzecz jasna).
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz