Vice (2018)
Adam McKay kontynuuje wykład na temat tego, jakie są przyczyny obecnego stanu rzecz na świecie. W "Big Short" zajął się klasą finansistów, a w szczególności systemem bankowym, którego mechanizmy kontrolne były stopniowo rozmontowywane od lat 80., czego efektem był wielki kryzys z początku XXI wieku. W "Vice" zajął się klasą polityczną i tym, jak reprezentanci narodu stali się bytami niezależnymi od woli wyborców, odwracając do góry nogami dotychczasowe mechanizmy i przywracając sposób rządzenia, od którego Ojcowie Założyciele chcieli się odciąć, kiedy wypowiedzieli posłuszeństwo Imperium Brytyjskiemu.
"Vice" nie jest filmem biograficznym. Nie jest też studium wyjątkowej osobowości. Dick Cheney jest tu jedynie personifikacją pewnego procesu, jaki w amerykańskiej polityce miał miejsce od lat 70. Cheney reprezentuje grupę, która doprowadziła do śmierci obiektywizmu w mediach, zarzuciła walkę z globalnym ociepleniem, rozluźniła system nadzoru nad korporacjami i grupami najbardziej uprzywilejowanymi, wprowadziła manipulację na zupełnie nowy poziom. Jednak McKay w swoim redukcjonizmie posunął się trochę za daleko. Wygląda to bowiem tak, jakby nikt przed Cheneyem nie miał podobnych pomysłów, jakby wcześniej w Waszyngtonie nie mieszkały zwierzęta polityczne, które lojalne są wyłącznie wobec idei władzy, a nie wobec obywateli, którym rzekomo powinni służyć. Uczynienie z Cheneya figury reprezentującej całe zło systemu politycznego USA ostatnich trzech dekad, czyni też opowieść wielce nierealistyczną, przesadzoną. To zaś niestety prowadzi do konstatacji, że w warstwie intelektualnej jest zdecydowanie zbyt powierzchowny, by wywoływać głębszą refleksję nad tym, dokąd zmierza świat.
Na szczęście "Vice" sprawdza się jako kino czysto rozrywkowe. Głównie dlatego, że jest to rzecz niezwykle ekscentryczna. McKay garściami czerpie z groteski i absurdu, czyli narzędzi, które z wielkim powodzeniem wykorzystywał w swoich komediach z Willem Ferrellem. Czasami gagi są bardzo subtelne i wysublimowane, innym razem wali żartami po głowie, jakby to był kilof. Niektóre z pomysłów to filmowe perełki. Na przykład napisy końcowe w środku filmu albo nagłe przeistoczenie się opowieści w szekspirowski dramat. Całość jest jednak przesadnie barokowa. Pomysłów jest tak wiele, że w pewnym momencie poczułem się tym wszystkim przytłoczony i zmęczony. Zabrakło w filmie scen naprawdę lekkich i trywialnych, dzięki którym mógłbym odetchnąć, zapanować nad inwazją bodźców.
"Vice" to dobry film, jeden z lepszych McKaya, ale nie aż tak dobry, jak niektóre z jego elementów składowych.
Ocena: 7
"Vice" nie jest filmem biograficznym. Nie jest też studium wyjątkowej osobowości. Dick Cheney jest tu jedynie personifikacją pewnego procesu, jaki w amerykańskiej polityce miał miejsce od lat 70. Cheney reprezentuje grupę, która doprowadziła do śmierci obiektywizmu w mediach, zarzuciła walkę z globalnym ociepleniem, rozluźniła system nadzoru nad korporacjami i grupami najbardziej uprzywilejowanymi, wprowadziła manipulację na zupełnie nowy poziom. Jednak McKay w swoim redukcjonizmie posunął się trochę za daleko. Wygląda to bowiem tak, jakby nikt przed Cheneyem nie miał podobnych pomysłów, jakby wcześniej w Waszyngtonie nie mieszkały zwierzęta polityczne, które lojalne są wyłącznie wobec idei władzy, a nie wobec obywateli, którym rzekomo powinni służyć. Uczynienie z Cheneya figury reprezentującej całe zło systemu politycznego USA ostatnich trzech dekad, czyni też opowieść wielce nierealistyczną, przesadzoną. To zaś niestety prowadzi do konstatacji, że w warstwie intelektualnej jest zdecydowanie zbyt powierzchowny, by wywoływać głębszą refleksję nad tym, dokąd zmierza świat.
Na szczęście "Vice" sprawdza się jako kino czysto rozrywkowe. Głównie dlatego, że jest to rzecz niezwykle ekscentryczna. McKay garściami czerpie z groteski i absurdu, czyli narzędzi, które z wielkim powodzeniem wykorzystywał w swoich komediach z Willem Ferrellem. Czasami gagi są bardzo subtelne i wysublimowane, innym razem wali żartami po głowie, jakby to był kilof. Niektóre z pomysłów to filmowe perełki. Na przykład napisy końcowe w środku filmu albo nagłe przeistoczenie się opowieści w szekspirowski dramat. Całość jest jednak przesadnie barokowa. Pomysłów jest tak wiele, że w pewnym momencie poczułem się tym wszystkim przytłoczony i zmęczony. Zabrakło w filmie scen naprawdę lekkich i trywialnych, dzięki którym mógłbym odetchnąć, zapanować nad inwazją bodźców.
"Vice" to dobry film, jeden z lepszych McKaya, ale nie aż tak dobry, jak niektóre z jego elementów składowych.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz