Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka (2018)
Wbrew temu, do czego próbuje przekonać widzów Kuba Mikurda, wcale nie uważam Waleriana Borowczyka za wybitnego filmowca. Te arcydzieła, o których się w dokumencie "Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka" wspomina, dla mnie są co najwyżej rzeczami niezłymi. Nic z tego, co Borowczyk nakręcił w latach 60. i 70. nie wykracza poza to, co inni twórcy tamtej epoki robili. Wolę "Słodki film" Makawejewa od "Opowieści niemoralnych", a "Żałobną paradę róż" od "Goto, wyspy miłości".
Nie jestem też zachwycony tym, jak Mikurda potraktował biografię Borowczyka. Kiedy patrzę na dokument z boku, na chłodno, to dochodzę do wniosku, że jest w nim naprawdę niewiele Borowczyka, poza stwierdzeniem, że wielkim filmowcem był, ponieważ filmowcem wielkim był. Większość z tego, co zostaje powiedziane na temat jego filmów, jest w zasadzie opisem dzieł całej epoki i z powodzeniem mogłoby się odnosić do innego reżysera działającego w tym czasie. Mikurda nie stara się też w jakikolwiek sposób odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Borowczyk dał się zaszufladkować, podczas gdy inni twórcy będący w podobnym do niego położeniu byli w stanie utrzymać się na powierzchni. Dokument jest kroniką upadku, ale nie jego analizą.
Ostatecznie to wszystko nie miało jednak dla mnie większego znaczenia. "Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka" spodobało mi się jako film, jako dzieło audiowizualne. Przypadła mi do gustu oprawa muzyczna i montażowe miksy oraz to, jakie tempo przybiera sama narracja. Całość wydała mi się bardzo świeża i nowoczesna. Miejscami zdaje się wręcz inspirować produkcjami internetowymi, jak choćby wtedy, kiedy rozmówcy są nagrywani, kiedy oglądają fragmenty filmów Borowczyka i "na żywo" reagują i komentują to, co widzą. Świetny pomysł.
Nie jest to więc dokument, z którego bym się czegoś nowego dowiedział (no może jedynie to, że zdaniem Francuzów wszyscy Polacy są fanami ziemniaków). Za to jako kino rozrywkowe sprawdziło się doskonale.
Ocena: 7
Nie jestem też zachwycony tym, jak Mikurda potraktował biografię Borowczyka. Kiedy patrzę na dokument z boku, na chłodno, to dochodzę do wniosku, że jest w nim naprawdę niewiele Borowczyka, poza stwierdzeniem, że wielkim filmowcem był, ponieważ filmowcem wielkim był. Większość z tego, co zostaje powiedziane na temat jego filmów, jest w zasadzie opisem dzieł całej epoki i z powodzeniem mogłoby się odnosić do innego reżysera działającego w tym czasie. Mikurda nie stara się też w jakikolwiek sposób odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Borowczyk dał się zaszufladkować, podczas gdy inni twórcy będący w podobnym do niego położeniu byli w stanie utrzymać się na powierzchni. Dokument jest kroniką upadku, ale nie jego analizą.
Ostatecznie to wszystko nie miało jednak dla mnie większego znaczenia. "Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka" spodobało mi się jako film, jako dzieło audiowizualne. Przypadła mi do gustu oprawa muzyczna i montażowe miksy oraz to, jakie tempo przybiera sama narracja. Całość wydała mi się bardzo świeża i nowoczesna. Miejscami zdaje się wręcz inspirować produkcjami internetowymi, jak choćby wtedy, kiedy rozmówcy są nagrywani, kiedy oglądają fragmenty filmów Borowczyka i "na żywo" reagują i komentują to, co widzą. Świetny pomysł.
Nie jest to więc dokument, z którego bym się czegoś nowego dowiedział (no może jedynie to, że zdaniem Francuzów wszyscy Polacy są fanami ziemniaków). Za to jako kino rozrywkowe sprawdziło się doskonale.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz