Wij (2018)
Oto przykład filmu, którego reżyser próbował na raz chwycić za ogon zbyt wiele srok. Nie zapanował nad rozgardiaszem i interesująca historia zmieniła się w dość typową przypowiastkę o tym, jak tragicznie kończy się młodzieńcza beztroska.
"My" rozbite jest na cztery wersje tej samej historii. Każda z nich jest opowiedziana przez innego uczestnika zdarzeń. Każda rozpoczyna się 10 czerwca, kiedy grupa ośmiu znajomych wybiera się za miasto i tam postawi pierwszy krok na drodze, która zakończy się publicznym skandalem i procesem sądowym. I jak w "Rashomonie" tak i tu każda opowieść różni się od siebie. Część faktów się powtarza, inne ulegają zmianom, każda kolejna historia rozwija to, co widzieliśmy wcześniej. Przede wszystkim jednak pokazuje, jak różnie można definiować, interpretować i motywować wydarzenia, które miały miejsce.
Pierwszy z narratorów podkreśla romantyczny charakter wydarzeń. Mówi o miłości, a to, co ma miejsce później widzi jako niewinne zabawy, które wymknęły się spod kontroli i zmieniły w coś mrocznego. Ruth postrzega te wydarzenia przez własne lęki i nieodwzajemnioną miłość. Ona sama staje się uczestnikiem wydarzeń pod wpływem emocjonalnej presji, którą w dużej mierze wywierała sama na sobie. Trzecia z narratorek robi wszystko, by pokazać się jako nihilistka - odporna na to, co ona i jej kumple wyczyniali i za co jest współodpowiedzialna. Wreszcie jest Thomas, chłopak zakompleksiony, prawdopodobnie dogłębnie zraniony, w którym kisi się gniew i agresja. To, co dla innych jest zabawą, w jego przypadku staje się pretekstem do ujawnienia tego, co dotąd musiał mocno kontrolować.
I gdyby na tym reżyser skupił swoją uwagę, mógł z tego wyjść interesując, bo wielowymiarowy, portret współczesnej młodzieży. Niestety dość szybko okazuje się, że twórcy filmu zamierzają beztroskie zachowania bohaterów pokazać w jak najgorszych barwach, przefiltrowane przez moralne drobnomieszczańskie zabobony. Czego nie usprawiedliwia tragedia, która jest przecież na tyle idiotyczna, że godna nagrody Darwina. Jednak zanim ją twórcy pokażą, to będą ją cierpliwie zapowiadać, skupiając się na rozterkach młodych bohaterów. Większość z nich prędzej czy później zaczyna mieć wątpliwości, czy to, co robią, jest dobre. I oczywiście musi nastąpić tak lubiany przez filmowców łańcuch "logicznych" konsekwencji: seks bez zobowiązań -> napięcia, których źródłem są nieuświadomione emocje -> przekraczanie kolejnych granic -> ból, cierpienie, skandal, wstyd.
A jakby tego było mało, "My" ma jeszcze jedną historię do opowiedzenia - o traumie i zemście. I ta historia jest na tyle ciekawa, że mogłaby spokojnie stanowić podstawę całej fabuły. Tu zaś zostaje skompresowana do 25 minut. A tak naprawdę to jeszcze mniej, bo reżyser postanowił ją zaproponować widzom dopiero w samej końcówce. Szkoda. Bo można było w tym temacie naprawdę wiele powiedzieć.
Ocena: 5
"My" rozbite jest na cztery wersje tej samej historii. Każda z nich jest opowiedziana przez innego uczestnika zdarzeń. Każda rozpoczyna się 10 czerwca, kiedy grupa ośmiu znajomych wybiera się za miasto i tam postawi pierwszy krok na drodze, która zakończy się publicznym skandalem i procesem sądowym. I jak w "Rashomonie" tak i tu każda opowieść różni się od siebie. Część faktów się powtarza, inne ulegają zmianom, każda kolejna historia rozwija to, co widzieliśmy wcześniej. Przede wszystkim jednak pokazuje, jak różnie można definiować, interpretować i motywować wydarzenia, które miały miejsce.
Pierwszy z narratorów podkreśla romantyczny charakter wydarzeń. Mówi o miłości, a to, co ma miejsce później widzi jako niewinne zabawy, które wymknęły się spod kontroli i zmieniły w coś mrocznego. Ruth postrzega te wydarzenia przez własne lęki i nieodwzajemnioną miłość. Ona sama staje się uczestnikiem wydarzeń pod wpływem emocjonalnej presji, którą w dużej mierze wywierała sama na sobie. Trzecia z narratorek robi wszystko, by pokazać się jako nihilistka - odporna na to, co ona i jej kumple wyczyniali i za co jest współodpowiedzialna. Wreszcie jest Thomas, chłopak zakompleksiony, prawdopodobnie dogłębnie zraniony, w którym kisi się gniew i agresja. To, co dla innych jest zabawą, w jego przypadku staje się pretekstem do ujawnienia tego, co dotąd musiał mocno kontrolować.
I gdyby na tym reżyser skupił swoją uwagę, mógł z tego wyjść interesując, bo wielowymiarowy, portret współczesnej młodzieży. Niestety dość szybko okazuje się, że twórcy filmu zamierzają beztroskie zachowania bohaterów pokazać w jak najgorszych barwach, przefiltrowane przez moralne drobnomieszczańskie zabobony. Czego nie usprawiedliwia tragedia, która jest przecież na tyle idiotyczna, że godna nagrody Darwina. Jednak zanim ją twórcy pokażą, to będą ją cierpliwie zapowiadać, skupiając się na rozterkach młodych bohaterów. Większość z nich prędzej czy później zaczyna mieć wątpliwości, czy to, co robią, jest dobre. I oczywiście musi nastąpić tak lubiany przez filmowców łańcuch "logicznych" konsekwencji: seks bez zobowiązań -> napięcia, których źródłem są nieuświadomione emocje -> przekraczanie kolejnych granic -> ból, cierpienie, skandal, wstyd.
A jakby tego było mało, "My" ma jeszcze jedną historię do opowiedzenia - o traumie i zemście. I ta historia jest na tyle ciekawa, że mogłaby spokojnie stanowić podstawę całej fabuły. Tu zaś zostaje skompresowana do 25 minut. A tak naprawdę to jeszcze mniej, bo reżyser postanowił ją zaproponować widzom dopiero w samej końcówce. Szkoda. Bo można było w tym temacie naprawdę wiele powiedzieć.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz