万引き家族 (2018)
Dla przeciętnego człowieka syndrom sztokholmski brzmi tak nieprawdopodobnie, że pozostaje zjawiskiem niewyobrażalnym. Dzięki "Złodziejaszkom" każdy z nas może się przekonać, jak to jest czuć sympatię i lojalność wobec tych, których świat ma za potworów.
Bo para dorosłych bohaterów w oczach mediów na łaskawość z całą pewnością liczyć nie może. To złodzieje, oszuści, wykorzystujący dzieci w kradzieżach, ba, porywacze dzieci. To wyłudzacze pieniędzy, a nawet mordercy. Powinniśmy ich napiętnować, czuć do nich wstręt, pogardę, może nawet strach. Jestem jednak przekonany, że niemal wszyscy widzowie będą wobec nich czuć sympatię i będą im kibicować.
Dzieje się tak dlatego, że reżyser nie identyfikuje ich jako potwory. Wprowadza nas w świat ich intymnych zachowań. Widzimy więc ludzi, którzy troszczą się o swoich, którzy potrafią być pełni zrozumienia, empatii, wrażliwości. Reżyser nie unika pokazywania ich przestępczych wyczynów, ale pokazuje je w takim kontekście, który ułatwia widzom bagatelizowanie sprawy i rozumienie punktu widzenia bohaterów.
I tak właśnie wygląda w praktyce syndrom sztokholmski.
To, że jest to przykład bardzo sugestywny, jest zasługą jednak nie tylko reżysera. Swój udział w sukcesie ma też obsada, która potrafi z wielkim wyczuciem wrażliwości odgrywać scenki, które same w sobie nie wydają się być czymś szczególnym, ale łącznie tworzą klimat całej opowieści. Na plus należy też zaliczyć świetną pracę kamery, która potrafi podejść do bohaterów bardzo blisko bez sprawiania wrażenia intruza wpychającego się w cudze intymne przeżycia.
Jednak fabularnie rzecz nie robi na mnie szczególnie wielkiego wrażenia. Koreeda miejscami za bardzo zachwyca się anegdotkami z życia bohaterów przeciągając je ponad miarę. Nie przekonuje mnie cały ostatni akt, a także scena pożegnania, która jest jak dla mnie za bardzo naiwna w swej ckliwości (a przecież ogólnie ckliwość toleruję w sporych ilościach). Miejscami też historyjki wyglądają niewiele lepiej od tego, co oferują podrzędne dokudramy. Nie jest to na szczęście poziom "Jak ojciec i syn", ale do mojej ulubionej "Dmuchanej lali" nawet się nie zbliża.
Ocena: 6
Bo para dorosłych bohaterów w oczach mediów na łaskawość z całą pewnością liczyć nie może. To złodzieje, oszuści, wykorzystujący dzieci w kradzieżach, ba, porywacze dzieci. To wyłudzacze pieniędzy, a nawet mordercy. Powinniśmy ich napiętnować, czuć do nich wstręt, pogardę, może nawet strach. Jestem jednak przekonany, że niemal wszyscy widzowie będą wobec nich czuć sympatię i będą im kibicować.
Dzieje się tak dlatego, że reżyser nie identyfikuje ich jako potwory. Wprowadza nas w świat ich intymnych zachowań. Widzimy więc ludzi, którzy troszczą się o swoich, którzy potrafią być pełni zrozumienia, empatii, wrażliwości. Reżyser nie unika pokazywania ich przestępczych wyczynów, ale pokazuje je w takim kontekście, który ułatwia widzom bagatelizowanie sprawy i rozumienie punktu widzenia bohaterów.
I tak właśnie wygląda w praktyce syndrom sztokholmski.
To, że jest to przykład bardzo sugestywny, jest zasługą jednak nie tylko reżysera. Swój udział w sukcesie ma też obsada, która potrafi z wielkim wyczuciem wrażliwości odgrywać scenki, które same w sobie nie wydają się być czymś szczególnym, ale łącznie tworzą klimat całej opowieści. Na plus należy też zaliczyć świetną pracę kamery, która potrafi podejść do bohaterów bardzo blisko bez sprawiania wrażenia intruza wpychającego się w cudze intymne przeżycia.
Jednak fabularnie rzecz nie robi na mnie szczególnie wielkiego wrażenia. Koreeda miejscami za bardzo zachwyca się anegdotkami z życia bohaterów przeciągając je ponad miarę. Nie przekonuje mnie cały ostatni akt, a także scena pożegnania, która jest jak dla mnie za bardzo naiwna w swej ckliwości (a przecież ogólnie ckliwość toleruję w sporych ilościach). Miejscami też historyjki wyglądają niewiele lepiej od tego, co oferują podrzędne dokudramy. Nie jest to na szczęście poziom "Jak ojciec i syn", ale do mojej ulubionej "Dmuchanej lali" nawet się nie zbliża.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz