Roman J. Israel, Esq. (2017)

Dan Gilroy powinien jednak trzymać się pisania scenariuszy i reżyserię pozostawić innym. W "Roman J. Israel" jest kilka naprawdę świetnych pomysłów. Cóż z tego, skoro realizacyjnie jest to rzecz co najwyżej poprawna.



Najbardziej spodobało mi się to, jak Gilroy bierze popularne schematy kina amerykańskiego i obnaża ich naiwność. Ot choćby ten, który uwielbiają produkcje niezależne: negujące status quo, które utożsamiane jest z powolnym dogorywaniem, ale proces ten powstrzymuje niespodziewane wydarzenie albo też przez pojawienie się jakieś nowej osoby. I tak też jest u Gilroya. Film zaczyna się w momencie, kiedy tytułowy bohater dowiaduje się, że jego partner miał zawał i jest w szpitalu. Wygodna praktyka prawnicza, którą prowadził z nim przez lata, legła w gruzach. Bohater musi się odnaleźć w nowej sytuacji. W typowym filmie byłby to początek krętej drogi ku nowym sukcesom i decyzjom, jakich postać nigdy by nie podjęła, gdyby status quo zostało zachowane. Roman J. Israel też takie decyzje, ale o pozytywach trudno mówić. Jest za to desperacja, moralna i zawodowa kompromitacja, o narażeniu życia nie wspominając.

Gilroy wykorzystał też częsty motyw bohatera, który odstaje od społeczeństwa. Ale to, co bywa przeszkodą, jest też jego zaletą i pozwala mu widzieć świat inaczej, dzięki czemu odnosi sukces, gdzie inni przegrali i pozwala innym stać się lepszą wersją samych siebie. I znów, u Gilroya na próżno szukać podobnych łatwych i optymistycznych obrazków. Israel, który zdaje się być dotknięty lekką formą autyzmu, pod wieloma względami jest niesamowity. Imponuje chociażby absolutną znajomością przepisów prawa. Ale na niewiele mu się to zdaje, ponieważ między wiedzą a praktyką jest olbrzymia przepaść, przez którą nie potrafi się przedostać. Co widać chociażby w scenie rozprawy sądowej, podczas której nie potrafi zrozumieć, dlaczego jego całkowicie logiczne i poparte przepisami prawa rozumowanie zostało odrzucone przez sędziego.

Niestety te zmiany schematów narracyjnych do niczego w gruncie rzeczy nie prowadzą. Nie stają się dla Gilroya pretekstem do opowiedzenia interesującej historii. Kiedy przychodzi co do czego, jego film okazuje się nudny i banalny. Reżyser nie potrafi wycisnąć wszystkich soków z przygotowanego przez siebie scenariusza, nie radzi sobie też z prowadzeniem aktorów, przez co większości obsady w ogóle nie zapamiętałem, a Denzel Washington nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. "Roman J. Israel" okazał się być też intelektualnie pusty z końcówką, która bardziej pasowałaby do jakieś uproszczonej i naiwnej bajeczki.

Ocena: 5

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

Daddy's Home 2 (2017)

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)