Synonymes (2019)
"Synonimy" to jeden z tych filmów, których nie da się opowiedzieć. To znaczy, można spróbować opisać fabułę, ale mija się to z celem. Historia jest bowiem efektem ubocznym faktu następowania po sobie kolejnych obrazów. Wydarzenia nie dzieją się, dlatego, że się dzieją. Bohater nie posiada historii do opowiedzenia, choć przecież nie ustaje w jej przekazywaniu. Wszystko to, co w "normalnym" filmie uznalibyśmy za fabułę, narrację, tu jest narzędziem do ekspresji stanów ducha, idei.
Najnowsze dzieło Nadava Lapida jest wizją wewnętrznych doświadczeń jednostki pogrążonej w głębokim kryzysie. Przyczyn tego stanu nigdy nie poznamy. Co najwyżej zaserwowane zostaną nam drobne poszlaki i sugestie. Nie mamy też co liczyć na poznanie rozwiązania, "wyleczenia". Reżyser zanurza nas w potoku świadomości, w tu i teraz, które jest chaotyczne, nieprzewidywalne, ale jednocześnie posiadające wyrazistą i jasną strukturę. Jesteśmy niczym liść unoszony na falach sztormowego morza. Reżyser rzuca nami, rozsadzając ramy filmowej konstrukcji w jej typowym, multipleksowym wydaniu. "Synonimy" to kino impresjonistyczne, operujące symbolami, próbujące obrazowo przekazać myśli trudne do wyrażenia słowami.
Choć z drugiej strony Lapid nie odkrywa Ameryki. To, co pokazuje, jest w gruncie rzeczy standardowym podejściem do tematu ciężkiej traumy i próby radzenia sobie poprzez zaburzenia dysocjacyjne, ucieczkę, skrajną negację. W "Synonimach" przybiera to formę odrzucenia przynależności narodowej/rasowej/religijnej. Co zapewne jest po prostu kolejną maską i formą radzenia sobie z głęboko osobistą traumą. Nie zmienia to jednak faktu, że "Synonimy" są dziełem mocno kontrowersyjnym. Nie wątpię, że gdyby to Polak nakręcił film o Polaku, który przybył do Francji, by zanegować swoją Polskość, to nie miałby on życia w naszym kraju, ponieważ wszyscy by na nim wieszali psy za plucie na ojczyznę.
Ponieważ historia jest mniej ważna od stanu ducha, "Synonimy" są dziełem ekstremalnie wystylizowanym. Pełno jest tu scen kompletnie nienaturalnych, w których mamy skrajnie teatralne manieryzmy czy też nieoczywiste eksperymenty montażowych zbitek obrazów i dźwięków. Są sceny, które jawią się jako pozbawione sensu, chaotyczne, sprzeczne z innymi sekwencjami. Wszystko to sprawiło, że "Synonimy" przywodziło mi na myśli dzieła Pasoliniego, Jarmana, Makawejewa czy Greenawaya. W sumie nie wiem, dlaczego. Bo przecież nie jest wcale tak, że obecnie tego rodzaju formalnych eksperymentów się w kinie nie robi. W ostatnich latach widziałem ich co najmniej kilka. A jednak bardziej mi się to kojarzy z latami 70. i 80. niż współczesnością. Być może wpływa na to reakcja innych widzów. Na seansie, na którym byłem, ewidentnie znalazło się sporo osób, które nie miały pojęcia, jak się zabrać do tego filmu.
Ocena: 7
Najnowsze dzieło Nadava Lapida jest wizją wewnętrznych doświadczeń jednostki pogrążonej w głębokim kryzysie. Przyczyn tego stanu nigdy nie poznamy. Co najwyżej zaserwowane zostaną nam drobne poszlaki i sugestie. Nie mamy też co liczyć na poznanie rozwiązania, "wyleczenia". Reżyser zanurza nas w potoku świadomości, w tu i teraz, które jest chaotyczne, nieprzewidywalne, ale jednocześnie posiadające wyrazistą i jasną strukturę. Jesteśmy niczym liść unoszony na falach sztormowego morza. Reżyser rzuca nami, rozsadzając ramy filmowej konstrukcji w jej typowym, multipleksowym wydaniu. "Synonimy" to kino impresjonistyczne, operujące symbolami, próbujące obrazowo przekazać myśli trudne do wyrażenia słowami.
Choć z drugiej strony Lapid nie odkrywa Ameryki. To, co pokazuje, jest w gruncie rzeczy standardowym podejściem do tematu ciężkiej traumy i próby radzenia sobie poprzez zaburzenia dysocjacyjne, ucieczkę, skrajną negację. W "Synonimach" przybiera to formę odrzucenia przynależności narodowej/rasowej/religijnej. Co zapewne jest po prostu kolejną maską i formą radzenia sobie z głęboko osobistą traumą. Nie zmienia to jednak faktu, że "Synonimy" są dziełem mocno kontrowersyjnym. Nie wątpię, że gdyby to Polak nakręcił film o Polaku, który przybył do Francji, by zanegować swoją Polskość, to nie miałby on życia w naszym kraju, ponieważ wszyscy by na nim wieszali psy za plucie na ojczyznę.
Ponieważ historia jest mniej ważna od stanu ducha, "Synonimy" są dziełem ekstremalnie wystylizowanym. Pełno jest tu scen kompletnie nienaturalnych, w których mamy skrajnie teatralne manieryzmy czy też nieoczywiste eksperymenty montażowych zbitek obrazów i dźwięków. Są sceny, które jawią się jako pozbawione sensu, chaotyczne, sprzeczne z innymi sekwencjami. Wszystko to sprawiło, że "Synonimy" przywodziło mi na myśli dzieła Pasoliniego, Jarmana, Makawejewa czy Greenawaya. W sumie nie wiem, dlaczego. Bo przecież nie jest wcale tak, że obecnie tego rodzaju formalnych eksperymentów się w kinie nie robi. W ostatnich latach widziałem ich co najmniej kilka. A jednak bardziej mi się to kojarzy z latami 70. i 80. niż współczesnością. Być może wpływa na to reakcja innych widzów. Na seansie, na którym byłem, ewidentnie znalazło się sporo osób, które nie miały pojęcia, jak się zabrać do tego filmu.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz