Let's Dance (2019)
Wow. Francuzi wciąż nie mają dość historii o miłości tancerzy pochodzących z różnych światów. Jeszcze nie zdążyłem zapomnieć o "Break", a już w kinach pojawia się "Let's Dance". Jego seans to jedno wielkie deja vu. Oba filmy są do siebie bliźniaczo podobne. Oba bez żenady korzystają ze schematu, który w kinie spopularyzował "Step Up".
"Let's Dance" nie ma w sobie za grosz oryginalności. Co jest o tyle zabawne, że tematem filmu jest właśnie bycie innym, szukanie własnego głosu, sposobu wyrażania siebie, zamiast powtarzania tego, co jest oklepane. Kalka nakłada się tu na kalkę i to w dość ekspresowym tempie, jakby reżyser ścigał się sam ze sobą co do liczby schematów, jakie jest w stanie upchnąć w niespełna dwugodzinnym filmie.
Jednak podobnie jak w "Break", nie potrafiłem odrzucić tej historii. Bo choć rzecz jest niemiłosiernie wtórna, to jednak mimo wszystko została tak opowiedziana, że przyjemnie mi się ją oglądało. Choć z innych powodów niż w przypadku "Break". Tam wrażenie robiły choreografie, tu są one dość przeciętne, czego twórcy chyba byli świadomi, bo często sięgali po sztuczki w postaci montażu lub zabaw kamerą, by uatrakcyjnić sekwencje taneczne. Wolę też duet Ouazani-Mischel od Giordano- Bensetti. Siłą "Let's Dance" jest jednak drugi plan. Spodobał mi się przede wszystkim grany przez Mehdiego Kerkouche'a Karim. Pozytywne wrażenie zrobili na mnie także Remi czy babcia Chloe. Film ma też niezłą ścieżkę muzyczną. A całość jest opowiedziana wartko, bez zbędnego przynudzania.
"Let's Dance" nie wnosi nic ciekawego do schematu opowieści o miłości na styku dwóch odmiennych stylów tańca. Nie zapisze się na trwałe w mojej pamięci. Jednak obejrzałem to bez żalu, a czas podczas seansu czas szybko mi minął.
Ocena: 5
"Let's Dance" nie ma w sobie za grosz oryginalności. Co jest o tyle zabawne, że tematem filmu jest właśnie bycie innym, szukanie własnego głosu, sposobu wyrażania siebie, zamiast powtarzania tego, co jest oklepane. Kalka nakłada się tu na kalkę i to w dość ekspresowym tempie, jakby reżyser ścigał się sam ze sobą co do liczby schematów, jakie jest w stanie upchnąć w niespełna dwugodzinnym filmie.
Jednak podobnie jak w "Break", nie potrafiłem odrzucić tej historii. Bo choć rzecz jest niemiłosiernie wtórna, to jednak mimo wszystko została tak opowiedziana, że przyjemnie mi się ją oglądało. Choć z innych powodów niż w przypadku "Break". Tam wrażenie robiły choreografie, tu są one dość przeciętne, czego twórcy chyba byli świadomi, bo często sięgali po sztuczki w postaci montażu lub zabaw kamerą, by uatrakcyjnić sekwencje taneczne. Wolę też duet Ouazani-Mischel od Giordano- Bensetti. Siłą "Let's Dance" jest jednak drugi plan. Spodobał mi się przede wszystkim grany przez Mehdiego Kerkouche'a Karim. Pozytywne wrażenie zrobili na mnie także Remi czy babcia Chloe. Film ma też niezłą ścieżkę muzyczną. A całość jest opowiedziana wartko, bez zbędnego przynudzania.
"Let's Dance" nie wnosi nic ciekawego do schematu opowieści o miłości na styku dwóch odmiennych stylów tańca. Nie zapisze się na trwałe w mojej pamięci. Jednak obejrzałem to bez żalu, a czas podczas seansu czas szybko mi minął.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz