Brexit: The Uncivil War (2019)
Film Toby'ego Haynesa znakomicie nadaje się jako wstęp do dyskusji na temat stanu współczesnego świata. "Brexit" bowiem w zaskakująco przystępny sposób pokazuje, dlaczego demokracja w swoim dotychczasowym kształcie jest umierającą ideą. Ustrój ten wymaga bowiem komunikacji, wymiany myśli, idei, informacji między ludźmi. Niestety prawo wielkich liczb działa na niekorzyść. Dziś fizycznie nie jest możliwe, by całą społeczność mogła się ze sobą porozumieć. Zamiast tego ludzie zaczynają się wymieniać (jednocześnie uznając je za wiarygodne fakty) informacjami, które w najlepszym razie są niepełne, a w najgorszym jawnie zafałszowane. Co gorsza, postęp technologiczny sprawił, że wiadomości rozpowszechniają się w ekspresowym tempie, że ludzie mogą (nie będąc tego świadomymi) być pozbawiani pełnego obrazu sytuacji i karmieni tylko tym, co potwierdza ich przekonania (zarówno te pozytywne, jak i te negatywne). Mamy więc do czynienia z chorobą autoimmunologiczną demokracji, w której to mechanizmy leżące u jej podstawy są wykorzystywane w celach sprzecznych z ich pierwotnymi założeniami.
Niestety owa trafna diagnoza podana jest w sposób nie do końca atrakcyjny. "Brexit" wypada szczególnie źle, kiedy porówna się go do "Vice" czy "Wilka z Wall Street". Gubią film niepotrzebne komentarze z offu, które są przesadnie egzaltowane i czynią z obrazu rzecz napęczniałą od patosu. Tragiczny jest finał, w którym naiwność i sprzeciw wobec tego, co wydarzyło się w Wielkiej Brytanii miesza się z próbą rozgrzeszenia win poprzez głoszenie konieczności niezidentyfikowanej jednak zmiany.
Są jednak w filmie też znakomite sceny. Jak choćby ta, w której jeden z bohaterów rozmawia przez telefon z premierem, a jednocześnie próbuje zapanować nad chaosem, jaki czynią dzieci (świetna symbolika, która nie sprawia wrażenia łopatologii) albo też moment, kiedy podczas badania fokusowego jego uczestniczka nie wytrzymuje i wybucha (to mocna scena, która jak na dłoni pokazuje, że granie przez polityków na emocjach dla doraźnych celów prędzej czy później się dla wszystkich źle skończy, ponieważ emocje te nie giną, kiedy politycy przestają je poruszać w swoich kampaniach, lecz kumulują się podskórnie, aż w końcu, kiedy tknięte zostaną o raz za wiele, wszyscy tracą nad nimi kontrolę).
"Brexit" ma też kilka solidnych kreacji aktorskich. Przede wszystkim świetnie spisał się Benedict Cumberbatch, choć zarazem widzę w jego grze sporo maniery, która z czasem może zmienić się w skostniałą skorupę czyniącą z niego aktora nieoglądalnego. Spodobał mi się również Rory Kinnear, który polegał na zupełnie innych środkach wyrazu niż Cumberbatch, więc w kontraście do niego sprawiał wrażenie kogoś świeżego i interesującego.
Całości przydałby się jednak reżyser bardziej skłonny do eksperymentowania formą zamiast polegania na dość bezpiecznych rozwiązaniach. Mimo bowiem wszystkich pozytywów "Brexit" jest jedynie solidną filmową średnią.
Ocena: 5
Niestety owa trafna diagnoza podana jest w sposób nie do końca atrakcyjny. "Brexit" wypada szczególnie źle, kiedy porówna się go do "Vice" czy "Wilka z Wall Street". Gubią film niepotrzebne komentarze z offu, które są przesadnie egzaltowane i czynią z obrazu rzecz napęczniałą od patosu. Tragiczny jest finał, w którym naiwność i sprzeciw wobec tego, co wydarzyło się w Wielkiej Brytanii miesza się z próbą rozgrzeszenia win poprzez głoszenie konieczności niezidentyfikowanej jednak zmiany.
Są jednak w filmie też znakomite sceny. Jak choćby ta, w której jeden z bohaterów rozmawia przez telefon z premierem, a jednocześnie próbuje zapanować nad chaosem, jaki czynią dzieci (świetna symbolika, która nie sprawia wrażenia łopatologii) albo też moment, kiedy podczas badania fokusowego jego uczestniczka nie wytrzymuje i wybucha (to mocna scena, która jak na dłoni pokazuje, że granie przez polityków na emocjach dla doraźnych celów prędzej czy później się dla wszystkich źle skończy, ponieważ emocje te nie giną, kiedy politycy przestają je poruszać w swoich kampaniach, lecz kumulują się podskórnie, aż w końcu, kiedy tknięte zostaną o raz za wiele, wszyscy tracą nad nimi kontrolę).
"Brexit" ma też kilka solidnych kreacji aktorskich. Przede wszystkim świetnie spisał się Benedict Cumberbatch, choć zarazem widzę w jego grze sporo maniery, która z czasem może zmienić się w skostniałą skorupę czyniącą z niego aktora nieoglądalnego. Spodobał mi się również Rory Kinnear, który polegał na zupełnie innych środkach wyrazu niż Cumberbatch, więc w kontraście do niego sprawiał wrażenie kogoś świeżego i interesującego.
Całości przydałby się jednak reżyser bardziej skłonny do eksperymentowania formą zamiast polegania na dość bezpiecznych rozwiązaniach. Mimo bowiem wszystkich pozytywów "Brexit" jest jedynie solidną filmową średnią.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz