Ma (2019)
Pamiętam, kiedy wszedł do kin "Matrix". Wiele osób krytykowało film za to, że nie ma w nim ani jednego oryginalnego konceptu, że całość składa się z serii popkulturowych cytatów, zapożyczeń i zrzyn. Jakby tworzenie mieszanki było czymś złym. A tymczasem połączenie w jedną spójną całość różnych, często sprzecznych pomysłów jest prawdziwą sztuką. O czym boleśnie przekonuję się za każdym razem, kiedy oglądam filmy w stylu "Ma".
Tate Taylor czerpał garściami z różnych wzorców. Bazę ewidentnie stanowi "Carrie" Stephena Kinga (i filmowa wersja Briana De Palmy). Reżyser postanowił jednak pobawić klockami. Po pierwsze zamienił bohaterki miejscami. To matka jest w tej wersji ofiarą przemocy rówieśniczej, nie córka. Taylor drastycznie zwiększył też dystans czasowy między wydarzeniem, które przelało czarę goryczy, a psychotyczną eksplozją żądzy zemsty. Reżyser zrezygnował również z wątku nadprzyrodzonych mocy. Zostawił jednak wiele scen (i relacji między bohaterami) w niezmienionej lub prawie niezmienionej formie.
Dokonane przez Taylora zmiany były nawet całkiem ciekawe. Niestety reżysera zgubiła niemożliwość zdecydowania się na tonację. Pół filmu przypomina produkcje Tromy. Młodzi bohaterowie "Ma" wyglądają i zachowują się tak, jakby byli licealistami w Tromaville. Szczególnie karykaturalnie wypada Maggie, która miała być niewinną dziewojką, która rozkwita pod wpływem uwagi rówieśników z nowej szkoły. Jednak ani reżyser ani aktorka nie potrafili pokazać tego w przekonujący sposób. Maggie ma więc dwie dość wyraźnie odmienne osobowości, co w tym filmie wypada głupio, ale w żeńskiej wersji Jekylla i Hyde'a pewnie sprawdziłoby się idealnie.
Taylorowi zdarza się też sięgać po formalne rozwiązania rodem z horrorów klasy C jak zbliżenia na twarze z wytrzeszczem oczu, jak fałszywe jump-scare'y. I nie jest to zarzut. Szczerze mówiąc, to właśnie po pierwszym zwiastunie zacząłem się filmem interesować licząc właśnie na taką estetykę. I gdyby "Ma" cała taka była, to byłbym w siódmym niebie.
Niestety przez dobre pół filmu "Ma" stara się być dramatem psychologicznym o głębokiej traumie, która nigdy się nie została przepracowana, co prowadzi do nieustającego cierpienia, dla którego nawet zemsta nie jest żadnym ukojeniem. Ta część jest zdecydowanie bardziej stonowana, skupiona na postaci tytułowej bohaterki. Taylor i Octavia Spencer robią w tej części wszystko, by Ma przestała być typowym horrorowym złoczyńcą z obsesją zemsty, lecz stała się głęboko cierpiącą jednostką, ofiarą, bohaterką tragiczną.
Oczywiście sam w sobie ta koncepcja nie była wcale zła. Podobne pomysły z powodzeniem wielokrotnie wykorzystywano w tzw. slow cinema pod każdą szerokością geograficzną. Problemem jest to, że ta część nie łączy się z elementami slasherowymi. Taylor nie potrafił uczynić z nieprzystających klocków stabilnej i interesującej budowli. "Ma" to pokraka, która niemal w każdej scenie ujawnia swój niespełniony potencjał. Z kina wyszedłem więc mocno rozczarowany, bo na seans wybrałem się pełen jak najlepszych myśli.
Ocena: 3
Tate Taylor czerpał garściami z różnych wzorców. Bazę ewidentnie stanowi "Carrie" Stephena Kinga (i filmowa wersja Briana De Palmy). Reżyser postanowił jednak pobawić klockami. Po pierwsze zamienił bohaterki miejscami. To matka jest w tej wersji ofiarą przemocy rówieśniczej, nie córka. Taylor drastycznie zwiększył też dystans czasowy między wydarzeniem, które przelało czarę goryczy, a psychotyczną eksplozją żądzy zemsty. Reżyser zrezygnował również z wątku nadprzyrodzonych mocy. Zostawił jednak wiele scen (i relacji między bohaterami) w niezmienionej lub prawie niezmienionej formie.
Dokonane przez Taylora zmiany były nawet całkiem ciekawe. Niestety reżysera zgubiła niemożliwość zdecydowania się na tonację. Pół filmu przypomina produkcje Tromy. Młodzi bohaterowie "Ma" wyglądają i zachowują się tak, jakby byli licealistami w Tromaville. Szczególnie karykaturalnie wypada Maggie, która miała być niewinną dziewojką, która rozkwita pod wpływem uwagi rówieśników z nowej szkoły. Jednak ani reżyser ani aktorka nie potrafili pokazać tego w przekonujący sposób. Maggie ma więc dwie dość wyraźnie odmienne osobowości, co w tym filmie wypada głupio, ale w żeńskiej wersji Jekylla i Hyde'a pewnie sprawdziłoby się idealnie.
Taylorowi zdarza się też sięgać po formalne rozwiązania rodem z horrorów klasy C jak zbliżenia na twarze z wytrzeszczem oczu, jak fałszywe jump-scare'y. I nie jest to zarzut. Szczerze mówiąc, to właśnie po pierwszym zwiastunie zacząłem się filmem interesować licząc właśnie na taką estetykę. I gdyby "Ma" cała taka była, to byłbym w siódmym niebie.
Niestety przez dobre pół filmu "Ma" stara się być dramatem psychologicznym o głębokiej traumie, która nigdy się nie została przepracowana, co prowadzi do nieustającego cierpienia, dla którego nawet zemsta nie jest żadnym ukojeniem. Ta część jest zdecydowanie bardziej stonowana, skupiona na postaci tytułowej bohaterki. Taylor i Octavia Spencer robią w tej części wszystko, by Ma przestała być typowym horrorowym złoczyńcą z obsesją zemsty, lecz stała się głęboko cierpiącą jednostką, ofiarą, bohaterką tragiczną.
Oczywiście sam w sobie ta koncepcja nie była wcale zła. Podobne pomysły z powodzeniem wielokrotnie wykorzystywano w tzw. slow cinema pod każdą szerokością geograficzną. Problemem jest to, że ta część nie łączy się z elementami slasherowymi. Taylor nie potrafił uczynić z nieprzystających klocków stabilnej i interesującej budowli. "Ma" to pokraka, która niemal w każdej scenie ujawnia swój niespełniony potencjał. Z kina wyszedłem więc mocno rozczarowany, bo na seans wybrałem się pełen jak najlepszych myśli.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz