Menoana e mehlano ea Marseilles (2017)
Jest coś naprawdę fascynującego w tym, że western - najbardziej amerykański z gatunków filmowych - jest ostatnio domeną wszystkich, tylko nie Amerykanów. Najlepsze dzieło ostatnich lat co prawda nakręcone zostało w USA, ale za jego reżyserię odpowiadał Szkot David Mackenzie (mam oczywiście na myśli "Aż do piekła"). Innym świetnym przykładem jest australijski "Słodki kraj". Sporo z westernu ma też w sobie francuskie "Tysiąc cięć". Teraz do tego grona mogę spokojnie zaliczyć nakręcony w RPA film "Pięć Palców dla Marsylii".
Jeśli chodzi o strukturę fabuły, to dzieło Michaela Matthewsa jest w 100% klasycznym westernem. Akcja rozgrywa się na prowincji w miasteczku bezprawia terroryzowanym przez gang bandytów będący za pan brat z lokalnym burmistrzem (który sam też stosuje gangsterskie metody wymuszeń). Przybywa do niego tajemniczy nieznajomy, który niespodziewanie stanie się obrońcą uciśnionych, ponieważ jako jedyny jest na tyle sprawnym wojownikiem, by mieć szansę w starcu ze zbirami. Co prawda w "Pięciu Palcach dla Marsylii" przybysz technicznie rzecz biorąc nie jest nieznajomym, ale opuścił miasteczko tak dawno temu, że większość traktuje go jak obcego.
Fabuła nie grzeszy więc oryginalnością. Zestaw bohaterów, kolejne sceny i zwroty akcji, są jedynie sprawą realizacją gatunkowych klisz. Ale Michael Matthews udowadnia, że to wcale nie jest wadą. Bycie wiernym gatunkowym prawom może być wielką wartością, ale wyłącznie w sytuacji, kiedy reżyser jest sprawnym gawędziarzem i potrafi stałe punktu narracji ubrać w ciekawe szaty. A na tym polu Matthews sprawdził się doskonale.
"Pięć Palców dla Marsylii" z racji skromnego budżetu nie jest filmem widowiskowym, nakręconym z rozmachem. A jednak reżyserowi udało się stworzyć klimat epickiego starcia. Historia Tau i jego walki z Duchem ma w sobie coś z operowej baśni, mitycznej przypowieści o przeznaczeniu, zbrodni i karze oraz odkupieniu. Być może jest to kwestia języka i afektacja, z jaką gra aktor wcielający się w głównego złoczyńcę, nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby całość nakręcono po angielsku, ale to tylko dowodzi tego, że wszystko może być narzędziem budowania klimatu i wartości estetycznej filmu.
"Pięć Palców dla Marsylii" to dla mnie dzieło wciągające, wręcz hipnotyzujące. Wydaje się skromne, ale ma w sobie wielkość i mistycznych rozmach. Simon Kinberg mógłby się z niego uczyć, jak bez gigantycznego budżetu zrobić dramat sprawiający wrażenie ważnego i zrobionego z rozmachem.
Ocena: 8
Jeśli chodzi o strukturę fabuły, to dzieło Michaela Matthewsa jest w 100% klasycznym westernem. Akcja rozgrywa się na prowincji w miasteczku bezprawia terroryzowanym przez gang bandytów będący za pan brat z lokalnym burmistrzem (który sam też stosuje gangsterskie metody wymuszeń). Przybywa do niego tajemniczy nieznajomy, który niespodziewanie stanie się obrońcą uciśnionych, ponieważ jako jedyny jest na tyle sprawnym wojownikiem, by mieć szansę w starcu ze zbirami. Co prawda w "Pięciu Palcach dla Marsylii" przybysz technicznie rzecz biorąc nie jest nieznajomym, ale opuścił miasteczko tak dawno temu, że większość traktuje go jak obcego.
Fabuła nie grzeszy więc oryginalnością. Zestaw bohaterów, kolejne sceny i zwroty akcji, są jedynie sprawą realizacją gatunkowych klisz. Ale Michael Matthews udowadnia, że to wcale nie jest wadą. Bycie wiernym gatunkowym prawom może być wielką wartością, ale wyłącznie w sytuacji, kiedy reżyser jest sprawnym gawędziarzem i potrafi stałe punktu narracji ubrać w ciekawe szaty. A na tym polu Matthews sprawdził się doskonale.
"Pięć Palców dla Marsylii" z racji skromnego budżetu nie jest filmem widowiskowym, nakręconym z rozmachem. A jednak reżyserowi udało się stworzyć klimat epickiego starcia. Historia Tau i jego walki z Duchem ma w sobie coś z operowej baśni, mitycznej przypowieści o przeznaczeniu, zbrodni i karze oraz odkupieniu. Być może jest to kwestia języka i afektacja, z jaką gra aktor wcielający się w głównego złoczyńcę, nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby całość nakręcono po angielsku, ale to tylko dowodzi tego, że wszystko może być narzędziem budowania klimatu i wartości estetycznej filmu.
"Pięć Palców dla Marsylii" to dla mnie dzieło wciągające, wręcz hipnotyzujące. Wydaje się skromne, ale ma w sobie wielkość i mistycznych rozmach. Simon Kinberg mógłby się z niego uczyć, jak bez gigantycznego budżetu zrobić dramat sprawiający wrażenie ważnego i zrobionego z rozmachem.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz