A Rainy Day in New York (2019)
Ostatnia dekada nie była zbyt łaskawa dla Woody'ego Allena. I nie mam tu na myśli jego problemów wizerunkowych, lecz wyłącznie dokonania artystyczne. Po zaprezentowaniu w 2011 roku "O północy w Paryżu" (który to film kocham), nakręcił tylko jeden dobry obraz - "Blue Jasmine". Reszta była bardzo słaba ("Zakochani w Rzymie") lub w najlepszym wypadku przeciętna i bez wyrazu ("Na karuzeli życia"). I początkowo wydawało mi się, że "W deszczowy dzień w Nowym Jorku" wpisze się w ten trend.
Pierwsze kilkanaście minut filmu wypada bowiem bardzo źle. Niemal wszystko raziło amatorszczyzną i taniością. Dialogi brzmiały drętwo, a od gry aktorskiej aż mnie skręcało. Wyglądało to raczej na rzecz, którą mógłby nakręcić Matt Riddlehoover, gdyby robił filmy o innej tematyce niż relacje homoseksualne. To była katorga, w której w ogóle nie odnajdowałem Woody'ego Allena.
Potem jednak, w sposób nie do końca zauważalny, zacząłem przyzwyczajać się do prostoty filmu i jego niewyszukanej formy. Kiedy czas ekranowy zaczęli zagarniać dla siebie znani i doświadczeni aktorzy, wszystko zaczęło wskakiwać na właściwe miejsca. Nagle odkryłem, że jest tu sporo całkiem zabawnych tekstów. Do tego sama historia choć z pozoru trywialna ma w sobie sporo głębi i wrażliwości. "W deszczowy dzień w Nowym Jorku" wciągnął mnie opowieścią o iluzji ludzkich emocji, które prowadzą do jak najbardziej realnego (choć często ulotnego) cierpienia. Sceny ze scenarzystą, z gwiazdorem, z przeżywającym kryzys egzystencjalny reżyserem, a przede wszystkim wyznania matki - to wszystko przypomniało mi dawnego Woody'ego Allena, z jego najlepszych czasów.
Oczywiście nie jest to dzieło na miarę pierwszej dwudziestki filmów Allena, ale suma świetnych okruchów sprawiła, że mimo wszystko wyszedłem z kina zadowolony i mile zaskoczony.
Ocena: 6
Pierwsze kilkanaście minut filmu wypada bowiem bardzo źle. Niemal wszystko raziło amatorszczyzną i taniością. Dialogi brzmiały drętwo, a od gry aktorskiej aż mnie skręcało. Wyglądało to raczej na rzecz, którą mógłby nakręcić Matt Riddlehoover, gdyby robił filmy o innej tematyce niż relacje homoseksualne. To była katorga, w której w ogóle nie odnajdowałem Woody'ego Allena.
Potem jednak, w sposób nie do końca zauważalny, zacząłem przyzwyczajać się do prostoty filmu i jego niewyszukanej formy. Kiedy czas ekranowy zaczęli zagarniać dla siebie znani i doświadczeni aktorzy, wszystko zaczęło wskakiwać na właściwe miejsca. Nagle odkryłem, że jest tu sporo całkiem zabawnych tekstów. Do tego sama historia choć z pozoru trywialna ma w sobie sporo głębi i wrażliwości. "W deszczowy dzień w Nowym Jorku" wciągnął mnie opowieścią o iluzji ludzkich emocji, które prowadzą do jak najbardziej realnego (choć często ulotnego) cierpienia. Sceny ze scenarzystą, z gwiazdorem, z przeżywającym kryzys egzystencjalny reżyserem, a przede wszystkim wyznania matki - to wszystko przypomniało mi dawnego Woody'ego Allena, z jego najlepszych czasów.
Oczywiście nie jest to dzieło na miarę pierwszej dwudziestki filmów Allena, ale suma świetnych okruchów sprawiła, że mimo wszystko wyszedłem z kina zadowolony i mile zaskoczony.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz