Polaroid (2017/2019)
Kiedy filmowcy nauczą się, że pomysł, który sprawdza się w filmie krótkometrażowym, nie musi być wcale dobry na pełny metraż? W shorcie koncepcja jest tak naprawdę wszystkim. Nie trzeba budować całego świata, do którego by ona pasował. Ale kiedy trzeba nakręcić 80-90 minut, to już na samym pomyśle nie da się "jechać", potrzeba czegoś więcej, czego zdecydowanie zabrakło w "Polaroidzie".
Idea filmu jest prosta: oto istnieje złowrogi byt, który powiązany jest z fotografiami, którego moce i słabości są związane ze zdjęciami, nie cyfrowymi lecz staromodnymi, opartymi na świetle i cieniu. Problem w tym, że w pełnym metrażu trudno znaleźć takie miejsca, gdzie potwór z polaroidu byłby w stanie naprawdę kogoś przestraszyć, nie mówiąc już o zabiciu.
Stąd też reżyser niemożliwe naciąga sytuacje, tworząc absurdalne sploty okoliczności, dla których trudno znaleźć usprawiedliwienie. Jak choć akcja w domu, który najpierw widzimy podczas balangi, gdy jest w pełni oświetlony. Ale później jakimś cudem wszystkie światła zostają pogaszone i palą się pojedyncze żarówki pozostawiając zdecydowanie za dużo cieni.
Albo też sprawia, że bohaterowie zaczynają się zachowywać w sposób zaprzeczający istnieniu czegoś takiego jak instynkt samozachowawczy. Jak choćby w scenie otwierającej film, kiedy to bohaterka, choć jest przerażona, nie robi nic, żeby uciec, a przeciwnie, coraz bardziej zbliża się do źródła strachu. Oczywiście, gdyby lęk wziął u niej górę i uciekła, gdzie pieprz rośnie, nigdy nie znalazłaby się w pełnym cieni miejscu, gdzie potwór mógłby ją zaatakować i sceny w ogóle by nie było, a bez niej i filmu.
Reżyser poza zdjęciowym potworem nie miał też żadnego pomysłu na fabułę. Dlatego też "Polaroid" wygląda jak niemal każdy młodzieżowy slasher z przełomu wieków. Mnie najbardziej skojarzył się z "Oszukać przeznaczenie" zarówno jeśli chodzi o koncepcję nieuchronnej śmierci, jak i przez zestaw bohaterów. Tamten film jednak był świetną rozrywką. "Polaroid" to film prześwietlony, w którym tylko drobne fragmenty wypadają jako tako, ale całość jest nudna, głupia i męcząca.
Ocena: 3
Idea filmu jest prosta: oto istnieje złowrogi byt, który powiązany jest z fotografiami, którego moce i słabości są związane ze zdjęciami, nie cyfrowymi lecz staromodnymi, opartymi na świetle i cieniu. Problem w tym, że w pełnym metrażu trudno znaleźć takie miejsca, gdzie potwór z polaroidu byłby w stanie naprawdę kogoś przestraszyć, nie mówiąc już o zabiciu.
Stąd też reżyser niemożliwe naciąga sytuacje, tworząc absurdalne sploty okoliczności, dla których trudno znaleźć usprawiedliwienie. Jak choć akcja w domu, który najpierw widzimy podczas balangi, gdy jest w pełni oświetlony. Ale później jakimś cudem wszystkie światła zostają pogaszone i palą się pojedyncze żarówki pozostawiając zdecydowanie za dużo cieni.
Albo też sprawia, że bohaterowie zaczynają się zachowywać w sposób zaprzeczający istnieniu czegoś takiego jak instynkt samozachowawczy. Jak choćby w scenie otwierającej film, kiedy to bohaterka, choć jest przerażona, nie robi nic, żeby uciec, a przeciwnie, coraz bardziej zbliża się do źródła strachu. Oczywiście, gdyby lęk wziął u niej górę i uciekła, gdzie pieprz rośnie, nigdy nie znalazłaby się w pełnym cieni miejscu, gdzie potwór mógłby ją zaatakować i sceny w ogóle by nie było, a bez niej i filmu.
Reżyser poza zdjęciowym potworem nie miał też żadnego pomysłu na fabułę. Dlatego też "Polaroid" wygląda jak niemal każdy młodzieżowy slasher z przełomu wieków. Mnie najbardziej skojarzył się z "Oszukać przeznaczenie" zarówno jeśli chodzi o koncepcję nieuchronnej śmierci, jak i przez zestaw bohaterów. Tamten film jednak był świetną rozrywką. "Polaroid" to film prześwietlony, w którym tylko drobne fragmenty wypadają jako tako, ale całość jest nudna, głupia i męcząca.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz