Bel Canto (2018)

Nie jestem szczególnie wielkim fanem Paula Weitza. Poza "Był sobie chłopiec" żaden z jego filmów szczególnie pozytywnie nie zapisał się w mojej pamięci. Miałem go jednak zawsze za solidnego rzemieślnika, a jego obrazy nigdy nie schodziły poniżej podstawowego poziomu przyzwoitości. Do teraz.



Oglądając "Bel Canto" zastanawiałem się, czy Weitz w ogóle był na planie. Ten film zrobiono z takim nonszalanckim lenistwem, jakby aktorzy zostali pozostawieni samopas. Trudno bowiem na poważnie traktować tę opowieść o zakładnikach i partyzantach walczących z latynoamerykańskim dyktatorem. Wszystko dzieje się tu mechanicznie, w sposób tak bardzo oczywisty i zgodny z prawidłami gatunku, że w pewnym momencie poczułem się tak, jakbym w ogóle nie oglądał żywych bohaterów, a lunatykujące jednowymiarowe cienie udające postaci z krwi i kości.

To wrażenie jednak od czasu do czasu zaburzali sami aktorzy, którzy są za dobrzy do tego, czego od nich oczekiwano. I z jednej strony byłem im za to wdzięczny, bo czułem, że przynajmniej nie do końca marnuję czas oglądając ten film. Z drugiej strony wolałbym, gdyby ich gra była równie nieistniejąca, co reżyseria. Mógłby wtedy z całą stanowczością zjechać tę rzecz od góry do dołu, pozbywając się frustracji, jaką czułem oglądając tę skrajnie infantylną i mało emocjonalnie  przekonującą opowieść.

Ocena: 4

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

Daddy's Home 2 (2017)

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)