The Forgiven (2017)
Niepojęte bywają dla mnie czasami ścieżki, jakimi wędrują myśli reżyserów. Nie rozumiem, co pchnęło Rolanda Joffé do nadania "Pojednaniu" takiego kształtu. Oglądając ten film czułem olbrzymi potencjał, którego reżyser zdawał się nie dostrzegać. Zamiast tego rozdrobnił się tak bardzo, że nawet przesłanie, na którym rzekomo sam się skupił, przestało mieć w filmie jakąkolwiek wagę.
To, co uważam, za niezrealizowany potencjał, to postać Pieta Blomfelda. Jestem przekonany, że reżyser lepiej zrobiłby skupiając się wyłącznie na nim. To fascynująca postać. Człowiek naznaczony tak potężnym poczuciem winy, że już w młodości przekonany był, że powinien trafić do piekła. Przez kolejne 30 lat nie robił więc nic innego, jak tylko upewniał się, że z całą pewnością do niego trafi. Jego zbrodnie były koszmarne, a wszystkie one wynikały ze złamanego ducha, ze śmierci, za które sam siebie obwiniał i wściekłości, którą wylał na cały świat. Studium tej jednostki mogło dać Ericowi Banie rolę życia, a przynajmniej porównywalną do tej, jaką zagrał w "Chopperze".
Niestety reżyser traktuje go jak jakiś wihajster, z którego korzysta za każdym razem, kiedy czuje, że musi pchnąć fabułę do przodu. Dla niego Blomfeld jest tylko drobnym elementem opowieści o pojednaniu i był tak do tego przywiązany, że postanowił spłaszczyć postać lub zwyczajnie ją ignorować, gdy nie pasowała mu do jego wizji całości.
Nie, żeby ta wizja była szczególnie dopracowana. Scena tytułowego pojednania jest mocna i robi duże wrażenie. Robiłaby jednak jeszcze większe, gdyby reżyser więcej miejsca poświęcił osobie, która dokonała heroicznego aktu woli i przebaczyła oprawcy. Jednak bohaterka przewija się gdzieś na drugim planie. Jej osobisty dramat w żadnym momencie nie trafia w centrum uwagi reżysera. Jak Blomfeld jest jedynie żywym elementem scenograficznym. Przez to mocny monolog działa jedynie na zasadzie mechanicznego wywołania emocji, a nie dlatego, że widz zainwestował własne uczucia w dramatyczną podróż egzystencjalną bohaterki.
Joffé nie potrafił też nic ciekawego zrobić z postacią arcybiskupa Desmonda Tutu. Jego rola w tym filmie jest kluczowa, ale nie aż tak ważna, by poświęcać jej tyle miejsca, ile robi to reżyser. Działa on jako katalizator zdarzeń i trochę też jako moralny kompas lub układ odniesienia, do którego przykładane są zachowania innych bohaterów dramatu. Jednak reżyser skupia na nim tyle uwagi, jakby "Pojednanie" był co najmniej obrazem biograficznym opowiadającym o zmaganiach arcybiskupa i dramatycznej walce, by pokojowo dokonać przejścia z despotycznego systemu państwa do takiego, który oparty jest na poszanowaniu wszystkich obywateli. Ale takim filmem "Pojednanie" nie jest. Tutu, podobnie jak Blomfeld i matka zaginionej dziewczyny, nie doczekał się trójwymiarowego portretu psychologicznego. Jest jedynie narzędziem w bełkotliwej, schematycznej i opierającej się na taniej ckliwości fabule.
Ocena: 4
To, co uważam, za niezrealizowany potencjał, to postać Pieta Blomfelda. Jestem przekonany, że reżyser lepiej zrobiłby skupiając się wyłącznie na nim. To fascynująca postać. Człowiek naznaczony tak potężnym poczuciem winy, że już w młodości przekonany był, że powinien trafić do piekła. Przez kolejne 30 lat nie robił więc nic innego, jak tylko upewniał się, że z całą pewnością do niego trafi. Jego zbrodnie były koszmarne, a wszystkie one wynikały ze złamanego ducha, ze śmierci, za które sam siebie obwiniał i wściekłości, którą wylał na cały świat. Studium tej jednostki mogło dać Ericowi Banie rolę życia, a przynajmniej porównywalną do tej, jaką zagrał w "Chopperze".
Niestety reżyser traktuje go jak jakiś wihajster, z którego korzysta za każdym razem, kiedy czuje, że musi pchnąć fabułę do przodu. Dla niego Blomfeld jest tylko drobnym elementem opowieści o pojednaniu i był tak do tego przywiązany, że postanowił spłaszczyć postać lub zwyczajnie ją ignorować, gdy nie pasowała mu do jego wizji całości.
Nie, żeby ta wizja była szczególnie dopracowana. Scena tytułowego pojednania jest mocna i robi duże wrażenie. Robiłaby jednak jeszcze większe, gdyby reżyser więcej miejsca poświęcił osobie, która dokonała heroicznego aktu woli i przebaczyła oprawcy. Jednak bohaterka przewija się gdzieś na drugim planie. Jej osobisty dramat w żadnym momencie nie trafia w centrum uwagi reżysera. Jak Blomfeld jest jedynie żywym elementem scenograficznym. Przez to mocny monolog działa jedynie na zasadzie mechanicznego wywołania emocji, a nie dlatego, że widz zainwestował własne uczucia w dramatyczną podróż egzystencjalną bohaterki.
Joffé nie potrafił też nic ciekawego zrobić z postacią arcybiskupa Desmonda Tutu. Jego rola w tym filmie jest kluczowa, ale nie aż tak ważna, by poświęcać jej tyle miejsca, ile robi to reżyser. Działa on jako katalizator zdarzeń i trochę też jako moralny kompas lub układ odniesienia, do którego przykładane są zachowania innych bohaterów dramatu. Jednak reżyser skupia na nim tyle uwagi, jakby "Pojednanie" był co najmniej obrazem biograficznym opowiadającym o zmaganiach arcybiskupa i dramatycznej walce, by pokojowo dokonać przejścia z despotycznego systemu państwa do takiego, który oparty jest na poszanowaniu wszystkich obywateli. Ale takim filmem "Pojednanie" nie jest. Tutu, podobnie jak Blomfeld i matka zaginionej dziewczyny, nie doczekał się trójwymiarowego portretu psychologicznego. Jest jedynie narzędziem w bełkotliwej, schematycznej i opierającej się na taniej ckliwości fabule.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz