Countdown (2019)
O tym, że klątwy i demoniczne opętania niezbyt dobrze łączą się z nowymi technologiami, mogłem się przekonać nie tak dawno temu za sprawą fatalnego filmu "Rings". Co oczywiście nie przeszkadza innym twórcom próbować. Nie jestem przeciwny tym próbom, bo w końcu komuś uda się znaleźć złoty środek, ale póki co nie spodziewam się zbyt wiele po tego typu produkcjach. Może dlatego "Countdown" nie wywołało u mnie negatywnych emocji. Ba, ponieważ spodziewałem się czegoś gorszego, to film Justina Deca obejrzałem bez większej irytacji.
Być może powodem tego jest to, że Dec od samego początku kładzie kawę na ławę. Już pierwsza scena, w której gładko wprowadzona jest mordercza aplikacja i mamy jeden za drugim całą serię jump-scare'ów zanim dojdzie do śmiertelnego rozstrzygnięcia, ustawia film. Będąc więc tak przygotowanym na resztę, nie miałem większych problemów, by gapić się bezrefleksyjnie w ekran i pozwalać, by głupiutka fabuła płynęła wartkim strumieniem wokół mnie.
Cały film tak naprawdę nie ma sensu, dokooptowanie do klątwy o nieuchronności śmierci demona, który bawi się tymi, którzy idą na śmierć, to gruba przesada. Szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem, dlaczego bohaterowie czują przerażenie na widok demona, skoro wiedzą, że tak naprawdę ten nic nie może im zrobić, zanim nie wybije precyzyjnie wyliczona przez apkę godzina. Oczywiście bez tego reżyser nie miałby pretekstu do raczenia widzów niekończącą się liczbą "strasznych" scen. Jakby to one były jedynym wyznacznikiem klimatu w horrorach.
Ponieważ jednak od samego początku wiedziałem, że nie powinienem za wiele od filmu wymagać, za bardzo mi to nie przeszkadzało. Na plus działało też to, że Dec okazał się sprawnym gawędziarzem. Owszem, leje wodę na potęgę, ale nie przynudza. Dwójka głównych bohaterów jest też w porządku. Choć ich appeal to niemal wyłącznie fotogeniczność aktorów, co też reżyser skrzętnie wykorzystuje. Dzięki temu zarówno Elizabeth Lail jak i Jordan Calloway wyglądają bardzo ładnie. Co jest dziwnym określeniem dla osób grających w horrorze, ale w tym filmie wszystko jest estetycznie atrakcyjne, jakby cały wysiłek twórców skupił się na warstwie wizualnej, skoro fabuła była prosta jak cep.
Ocena: 4
Być może powodem tego jest to, że Dec od samego początku kładzie kawę na ławę. Już pierwsza scena, w której gładko wprowadzona jest mordercza aplikacja i mamy jeden za drugim całą serię jump-scare'ów zanim dojdzie do śmiertelnego rozstrzygnięcia, ustawia film. Będąc więc tak przygotowanym na resztę, nie miałem większych problemów, by gapić się bezrefleksyjnie w ekran i pozwalać, by głupiutka fabuła płynęła wartkim strumieniem wokół mnie.
Cały film tak naprawdę nie ma sensu, dokooptowanie do klątwy o nieuchronności śmierci demona, który bawi się tymi, którzy idą na śmierć, to gruba przesada. Szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem, dlaczego bohaterowie czują przerażenie na widok demona, skoro wiedzą, że tak naprawdę ten nic nie może im zrobić, zanim nie wybije precyzyjnie wyliczona przez apkę godzina. Oczywiście bez tego reżyser nie miałby pretekstu do raczenia widzów niekończącą się liczbą "strasznych" scen. Jakby to one były jedynym wyznacznikiem klimatu w horrorach.
Ponieważ jednak od samego początku wiedziałem, że nie powinienem za wiele od filmu wymagać, za bardzo mi to nie przeszkadzało. Na plus działało też to, że Dec okazał się sprawnym gawędziarzem. Owszem, leje wodę na potęgę, ale nie przynudza. Dwójka głównych bohaterów jest też w porządku. Choć ich appeal to niemal wyłącznie fotogeniczność aktorów, co też reżyser skrzętnie wykorzystuje. Dzięki temu zarówno Elizabeth Lail jak i Jordan Calloway wyglądają bardzo ładnie. Co jest dziwnym określeniem dla osób grających w horrorze, ale w tym filmie wszystko jest estetycznie atrakcyjne, jakby cały wysiłek twórców skupił się na warstwie wizualnej, skoro fabuła była prosta jak cep.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz