El Diablo entre las Piernas (2019)
Arturo Ripstein powraca do swojego ulubionego tematu, czyli więzienia, jakim są ludzkie relacje. Tym razem postanowił przyjrzeć się jesieni życia. I jak zwykle to, co zobaczył, nie jest zbyt optymistyczne (choć zakończenie zaskakuje swoistym "happy-endem").
W "Diabeł między nogami" widzimy małżeństwo z bardzo długim stażem. Kiedyś bardzo się kochali. Teraz jednak fizycznie i emocjonalnie mocno się od siebie oddalili. Każde zajmuje inną część domostwa. Kiedy zaś ze sobą rozmawiają, to najczęściej się kłócą. Nad wszystkim unosi się zaś zatęchły odór starości, który nie do końca akceptują. Namiętności, jakie definiowały ich życie przez wiele lat, teraz wygasają, choć ani on, ani ona nie są gotowi całkowicie się jej pozbyć. Dawne wspomnienia są przez to źródłem goryczy, wściekłości. Ale pod grubą warstwą popiołu wciąż tli się żar dawnej więzi. By go podtrzymać, potrzebna będzie drastyczna interwencja.
Ciekaw jestem, na ile osobistym filmem jest "Diabeł między nogami". Arturo Ripstein jest przecież w wieku swoich bohaterów. Oglądając film czułem przede wszystkim sprzeciw twórcy na to, by starość oznaczała życie jedynie wspomnieniami, by tożsama była z porzuceniem namiętności, seksu, a nawet emocjonalnej egzaltacji typowej dla zakochanych nastolatków (w pewnym momencie jedna z osób dramatu dokona mocno teatralnej "próby" samobójczej). Film Ripsteina zdaje się być swoistego rodzaju manifestem, który daje ludziom starym przyzwolenie, by porzucić role przypisane im przez społeczeństwo, by zrzucili kaganiec konwenansów, zanim na dobre zatracą się w zgorzknieniu i nieustającym braku satysfakcji.
Na poziomie realizacyjnym nowy film Ripsteina zdaje się być dziwną mieszanką Woody'ego Allena i Alfonsa Cuaróna. Od tego pierwszego zapożyczył formę polegającą na prezentacji opowieści w serii scenek dygresyjnych. Z tym drugim kojarzą się zaś czarno-białe zdjęcia i postać służącej, która okaże się niezwykle istotnym elementem w kształtowaniu relacji pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Ma też w sobie wyraźne echo dawnego kina. Relacja małżonków przywodzi bowiem na myśl chociażby bohaterów "Kto się boi Virginii Woolf?".
Nie jest to może najbardziej wciągająca rzecz na świecie, ale ma swój urok oraz kilka interesujących pomysłów. Dlatego też byłem wielce zdziwiony, jak dużo osób opuściło salę kinową przed końcem seansu. Inne filmy widziane przeze mnie w tym roku na WFF bardziej zasługiwały na tak masową migrację.
Ocena: 6
W "Diabeł między nogami" widzimy małżeństwo z bardzo długim stażem. Kiedyś bardzo się kochali. Teraz jednak fizycznie i emocjonalnie mocno się od siebie oddalili. Każde zajmuje inną część domostwa. Kiedy zaś ze sobą rozmawiają, to najczęściej się kłócą. Nad wszystkim unosi się zaś zatęchły odór starości, który nie do końca akceptują. Namiętności, jakie definiowały ich życie przez wiele lat, teraz wygasają, choć ani on, ani ona nie są gotowi całkowicie się jej pozbyć. Dawne wspomnienia są przez to źródłem goryczy, wściekłości. Ale pod grubą warstwą popiołu wciąż tli się żar dawnej więzi. By go podtrzymać, potrzebna będzie drastyczna interwencja.
Ciekaw jestem, na ile osobistym filmem jest "Diabeł między nogami". Arturo Ripstein jest przecież w wieku swoich bohaterów. Oglądając film czułem przede wszystkim sprzeciw twórcy na to, by starość oznaczała życie jedynie wspomnieniami, by tożsama była z porzuceniem namiętności, seksu, a nawet emocjonalnej egzaltacji typowej dla zakochanych nastolatków (w pewnym momencie jedna z osób dramatu dokona mocno teatralnej "próby" samobójczej). Film Ripsteina zdaje się być swoistego rodzaju manifestem, który daje ludziom starym przyzwolenie, by porzucić role przypisane im przez społeczeństwo, by zrzucili kaganiec konwenansów, zanim na dobre zatracą się w zgorzknieniu i nieustającym braku satysfakcji.
Na poziomie realizacyjnym nowy film Ripsteina zdaje się być dziwną mieszanką Woody'ego Allena i Alfonsa Cuaróna. Od tego pierwszego zapożyczył formę polegającą na prezentacji opowieści w serii scenek dygresyjnych. Z tym drugim kojarzą się zaś czarno-białe zdjęcia i postać służącej, która okaże się niezwykle istotnym elementem w kształtowaniu relacji pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Ma też w sobie wyraźne echo dawnego kina. Relacja małżonków przywodzi bowiem na myśl chociażby bohaterów "Kto się boi Virginii Woolf?".
Nie jest to może najbardziej wciągająca rzecz na świecie, ale ma swój urok oraz kilka interesujących pomysłów. Dlatego też byłem wielce zdziwiony, jak dużo osób opuściło salę kinową przed końcem seansu. Inne filmy widziane przeze mnie w tym roku na WFF bardziej zasługiwały na tak masową migrację.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz