Katie Says Goodbye (2016)
SPOILER
Prze 2/3 filmu wydawało mi się, że ocenię go pozytywnie. Niestety końcówka okazała się tak nieznośna, że kompletnie popsuła mi humor. Wielka szkoda.
"Katie się żegna" skojarzyło mi się z "Kwiatami dla Algernona". Tytułowa bohaterka jest prostą dziewczyną. Ta prostota zdaje się bronić ją przed złem tego świata. Jest odporna na destrukcyjne działania matki, nie ma jakichkolwiek moralnych rozterek związanych z tym, że uprawia seks za pieniądze. I póki zna swoje miejsce, dopóki się nie wychyla, zadowala uszczęśliwianiem innych, dopóty wszystko jest w porządku. Kiedy jednak w wyniku zakochania się w obcym, facecie o podejrzanej przeszłości, jej zachowanie uległo zmianie, delikatna równowaga została zniszczona i dziewczyna szybko przejrzy na oczy, doświadczając na własnej skórze, jak powierzchowna i iluzoryczna była sympatia i grzeczność innych osób.
Niestety finał to jedna wielka katastrofa. Nie podoba mi się to, z jaką pokorą bohaterka przyjmowała kolejne ciosy. Jeśli reżyser chciał w tej sposób opowiedzieć o sile cichych, to nie potrafił tego sprzedać w odpowiedni sposób. Jej postawa wzbudziła we mnie gwałtowny sprzeciw. A już końcowa muzyka sugerująca jakiś happy-end, to było ponad moje siły. Ucieczka z miasteczka nie zmieni charakteru dziewczyny. Nie wierzę w to, co zdaje się sugerować reżyser, że w innym miejscu na Ziemi bohaterka będzie w stanie wykazać się większą asertywnością i nie zostanie znów ofiarą własnej naiwności.
Ostatnie kilkanaście minut zniszczyło wszystkie pozytywne wrażenia, jakie miałem. A było tego sporo. Oprócz samej fabuły, która skłaniała do refleksji, na plus zaliczałem grę Olivii Cooke oraz doskonale operującego oczami i mimiką twarzy Christophera Abbotta. Oglądanie ich było naprawdę przyjemnym doświadczeniem. Nawet jeśli ich postacie do najszczęśliwszych nie należały.
Ocena: 3
Prze 2/3 filmu wydawało mi się, że ocenię go pozytywnie. Niestety końcówka okazała się tak nieznośna, że kompletnie popsuła mi humor. Wielka szkoda.
"Katie się żegna" skojarzyło mi się z "Kwiatami dla Algernona". Tytułowa bohaterka jest prostą dziewczyną. Ta prostota zdaje się bronić ją przed złem tego świata. Jest odporna na destrukcyjne działania matki, nie ma jakichkolwiek moralnych rozterek związanych z tym, że uprawia seks za pieniądze. I póki zna swoje miejsce, dopóki się nie wychyla, zadowala uszczęśliwianiem innych, dopóty wszystko jest w porządku. Kiedy jednak w wyniku zakochania się w obcym, facecie o podejrzanej przeszłości, jej zachowanie uległo zmianie, delikatna równowaga została zniszczona i dziewczyna szybko przejrzy na oczy, doświadczając na własnej skórze, jak powierzchowna i iluzoryczna była sympatia i grzeczność innych osób.
Niestety finał to jedna wielka katastrofa. Nie podoba mi się to, z jaką pokorą bohaterka przyjmowała kolejne ciosy. Jeśli reżyser chciał w tej sposób opowiedzieć o sile cichych, to nie potrafił tego sprzedać w odpowiedni sposób. Jej postawa wzbudziła we mnie gwałtowny sprzeciw. A już końcowa muzyka sugerująca jakiś happy-end, to było ponad moje siły. Ucieczka z miasteczka nie zmieni charakteru dziewczyny. Nie wierzę w to, co zdaje się sugerować reżyser, że w innym miejscu na Ziemi bohaterka będzie w stanie wykazać się większą asertywnością i nie zostanie znów ofiarą własnej naiwności.
Ostatnie kilkanaście minut zniszczyło wszystkie pozytywne wrażenia, jakie miałem. A było tego sporo. Oprócz samej fabuły, która skłaniała do refleksji, na plus zaliczałem grę Olivii Cooke oraz doskonale operującego oczami i mimiką twarzy Christophera Abbotta. Oglądanie ich było naprawdę przyjemnym doświadczeniem. Nawet jeśli ich postacie do najszczęśliwszych nie należały.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz