Port Authority (2019)
Paul właśnie dojechał do Nowego Jorku. Uciekł przed problemami. Na miejscu miała rzekomo czekać na niego przyrodnia siostra. Nikogo nie zastał. Wkrótce został pobity przez dwóch gości w metrze i gdyby nie pomoc obcego, nie wiadomo, jak by skończył. Dzięki Lee znalazł łóżko w przytułku dla bezdomnych i pracę przy eksmisjach. Wkrótce też spotkał Wye, w której zakochał się. Wstydząc się swojej sytuacji, nie powiedział jej, jak się sprawy mają. Czy jednak na kłamstwie będzie w stanie zbudować realny związek?
"Port Authority" nie jest filmem szczególnie oryginalnym. Przesłanie, że zanim się z kimś zwiążesz, musisz zaakceptować siebie i dopuścić drugą osobę do swojego prawdziwego ja, jest tak naiwne, że na jego widok można jedynie przewracać oczami. Na szczęście reżyserka zrezygnowała z taniego ewangelizmu, dzięki czemu film okazał się zaskakująco miłą lekturą.
Zwraca uwagę jego autentyczność. Kiedy na ekranie pokazywane są barwne obrazki subkultury LGBTQ+, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z filmem dokumentalnym, że podglądamy skrawek życia prawdziwych queerowych postaci, tworzących wspólnotę opartą na ekspresji siebie i wspieraniu się w świecie, który wciąż bywa mocno niebezpieczny dla samotnych jednostek postrzeganych jako łatwe ofiary.
Na tym tle rozgrywa się historia Paula, jego miłości do Wye i skomplikowanej przyjaźni z Lee. Trójka aktorów odgrywających te postacie potrafiła tak bardzo wpasować się w autentyczne obrazki, że wtopili się w ten świat, stali się z nim jednością. Co jednak ważne, nie straciła na tym wcale fabuła. Trójka bohaterów to osoby z krwi i kości, których losami naprawdę się zainteresowałem.
Najbardziej spodobała mi się gra Fionna Whiteheada, któremu, jeśli tylko z głową będzie wybierał filmowe projekty, wróżę naprawdę świetlaną karierę. Fantastycznie odgrywał zagubienie, wstyd i buzujące pod maską spokoju negatywne emocje. Z Leyną Bloom tworzył piękną, klasycznie romansową parę. Łatwo było mi uwierzyć i zatracić się w pączkującymi między Paulem i Wye uczuciem.
Nie przestaje mnie zadziwiać McCaul Lombardi, który naprawdę ma nosa do dobrych filmów. Był w "American Honey", "Patty Cake$" i (nieco słabszym) "My, kojoty". Tu znów dobrze trafił, wiarygodnie wcielając się w postać faceta o złożonej psychice. Z jednej strony jest człowiekiem szczodrym i chętnym do pomocy obcym ludziom. Z drugiej potrafi być agresywnym i niebezpiecznym homofobem. Lombardi zagrał go w taki sposób, że czułem do Lee jednocześnie sympatię i odrazę. Trochę jednak martwi mnie to, że Lombardi angażowany jest w sumie do podobnych projektów. Chętnie zobaczyłbym go w czyś zupełnie innym i przekonał się, czy facet naprawdę ma szeroki talent, czy też skazany jest na ciągłe odgrywanie podobnych postaci.
Ocena: 7
"Port Authority" nie jest filmem szczególnie oryginalnym. Przesłanie, że zanim się z kimś zwiążesz, musisz zaakceptować siebie i dopuścić drugą osobę do swojego prawdziwego ja, jest tak naiwne, że na jego widok można jedynie przewracać oczami. Na szczęście reżyserka zrezygnowała z taniego ewangelizmu, dzięki czemu film okazał się zaskakująco miłą lekturą.
Zwraca uwagę jego autentyczność. Kiedy na ekranie pokazywane są barwne obrazki subkultury LGBTQ+, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z filmem dokumentalnym, że podglądamy skrawek życia prawdziwych queerowych postaci, tworzących wspólnotę opartą na ekspresji siebie i wspieraniu się w świecie, który wciąż bywa mocno niebezpieczny dla samotnych jednostek postrzeganych jako łatwe ofiary.
Na tym tle rozgrywa się historia Paula, jego miłości do Wye i skomplikowanej przyjaźni z Lee. Trójka aktorów odgrywających te postacie potrafiła tak bardzo wpasować się w autentyczne obrazki, że wtopili się w ten świat, stali się z nim jednością. Co jednak ważne, nie straciła na tym wcale fabuła. Trójka bohaterów to osoby z krwi i kości, których losami naprawdę się zainteresowałem.
Najbardziej spodobała mi się gra Fionna Whiteheada, któremu, jeśli tylko z głową będzie wybierał filmowe projekty, wróżę naprawdę świetlaną karierę. Fantastycznie odgrywał zagubienie, wstyd i buzujące pod maską spokoju negatywne emocje. Z Leyną Bloom tworzył piękną, klasycznie romansową parę. Łatwo było mi uwierzyć i zatracić się w pączkującymi między Paulem i Wye uczuciem.
Nie przestaje mnie zadziwiać McCaul Lombardi, który naprawdę ma nosa do dobrych filmów. Był w "American Honey", "Patty Cake$" i (nieco słabszym) "My, kojoty". Tu znów dobrze trafił, wiarygodnie wcielając się w postać faceta o złożonej psychice. Z jednej strony jest człowiekiem szczodrym i chętnym do pomocy obcym ludziom. Z drugiej potrafi być agresywnym i niebezpiecznym homofobem. Lombardi zagrał go w taki sposób, że czułem do Lee jednocześnie sympatię i odrazę. Trochę jednak martwi mnie to, że Lombardi angażowany jest w sumie do podobnych projektów. Chętnie zobaczyłbym go w czyś zupełnie innym i przekonał się, czy facet naprawdę ma szeroki talent, czy też skazany jest na ciągłe odgrywanie podobnych postaci.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz