Vechtmeisje (2018)
Jeśli ktoś zastanawia się, dlaczego kino amerykańskie dominuje na świecie nad kinem europejskim, ten powinien sięgnąć po "Kickbokserkę". Owszem, istnieje spore zagrożenie zanudzenia się na śmierć, ale przynajmniej powyższa kwestia stanie się jasna jak słońce. Kino europejskie przegrywa, bo jest nudne.
"Kickbokserka" to nic więcej, jak wariacja na temat "Karate Kid". Nastolatka z problemami zyskuje szansę na kontrolę emocji i rozwój wewnętrzny (oraz fizyczny) dzięki treningowi kick-boxingu. Fabuła jest równie prosta, co konstrukcja cepa (choć nie jestem pewien, czy aby to powiedzenie wciąż jest prawdziwe, bo ile osób w ogóle wie, czym jest cep, nie mówiąc już o tym, czy go widziała). Akcja zbudowana jest z dość skromnej liczby scen, z których dowiadujemy się, że rodzice bohaterki się rozwodzą, że jej brat jest nieśmiałym muzykiem i workiem treningowym dla szkolnych łobuzów, że zaczyna trenować kick-boxing, bo czuje potrzebę walenia i kopania, by dać upust tłumionemu gniewowi. Potem są dwa obowiązkowe punkty kryzysowe, które przełożono scenami walk. I tyle.
Ta mało odkrywcza fabuła mogła się stać podstawą niezłego filmu tylko w dwóch przypadkach. Po pierwsze, jako lekkie kino rozrywkowe właśnie w stylu "Karate Kid". Po drugie, jako poważny dramat psychologiczny, kino artystyczne wykorzystujący rozrywkowy schemat, by opowiedzieć o zmaganiach ze sobą i światem dorastającej dziewczyny. Holenderski reżyser wybrał jednak mieszankę, z której nic ciekawego nie wynikło. Z jednej strony jego film działa na uproszczonych schematach i portretach osobowościowych szkicowanych grubą kreską typowych dla produkcji dziecięcej. Z drugiej strony zrezygnował z wartkiej akcji na rzecz powolnej narracji sugerującej głębszą refleksję, której jednak nie dostarcza. "Kickbokserka" jest więc nudna, schematyczna i oferuje naiwny oraz mało wiarygodny obraz dorastania.
Ocena: 3
"Kickbokserka" to nic więcej, jak wariacja na temat "Karate Kid". Nastolatka z problemami zyskuje szansę na kontrolę emocji i rozwój wewnętrzny (oraz fizyczny) dzięki treningowi kick-boxingu. Fabuła jest równie prosta, co konstrukcja cepa (choć nie jestem pewien, czy aby to powiedzenie wciąż jest prawdziwe, bo ile osób w ogóle wie, czym jest cep, nie mówiąc już o tym, czy go widziała). Akcja zbudowana jest z dość skromnej liczby scen, z których dowiadujemy się, że rodzice bohaterki się rozwodzą, że jej brat jest nieśmiałym muzykiem i workiem treningowym dla szkolnych łobuzów, że zaczyna trenować kick-boxing, bo czuje potrzebę walenia i kopania, by dać upust tłumionemu gniewowi. Potem są dwa obowiązkowe punkty kryzysowe, które przełożono scenami walk. I tyle.
Ta mało odkrywcza fabuła mogła się stać podstawą niezłego filmu tylko w dwóch przypadkach. Po pierwsze, jako lekkie kino rozrywkowe właśnie w stylu "Karate Kid". Po drugie, jako poważny dramat psychologiczny, kino artystyczne wykorzystujący rozrywkowy schemat, by opowiedzieć o zmaganiach ze sobą i światem dorastającej dziewczyny. Holenderski reżyser wybrał jednak mieszankę, z której nic ciekawego nie wynikło. Z jednej strony jego film działa na uproszczonych schematach i portretach osobowościowych szkicowanych grubą kreską typowych dla produkcji dziecięcej. Z drugiej strony zrezygnował z wartkiej akcji na rzecz powolnej narracji sugerującej głębszą refleksję, której jednak nie dostarcza. "Kickbokserka" jest więc nudna, schematyczna i oferuje naiwny oraz mało wiarygodny obraz dorastania.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz