Ford v Ferrari (2019)
James Mangold cofnął czas. Nie tylko opowiada o wydarzeniach mających miejsce 50 lat temu, ale też nadał filmowi formę typową dla tego, co można było oglądać w kinach w latach 60. To kino męskie pełną gębą. Bohaterami są dzielni marzyciele, którzy nie boją się dążyć do niemożliwego i pokonywać przy tym najróżniejsze przeszkody. Twardzi mężczyźni mogą liczyć na męską rywalizację i napęczniałą od testosteronu przyjaźń. A wszystko to rozgrywa się do wtóru ryków silników i w oparach benzyny i oleju.
Kobiet w tym filmie praktycznie nie ma. Pojawia się w zasadzie tylko żona jednego z głównych bohaterów. I jak to często bywało w kinie z połowy ubiegłego wieku, jej rola jest mocno drugorzędna. Jest obserwatorką, która co najwyżej może kibicować poczynaniom swojego dzielnego mężczyzny, a kiedy ten na chwilę popadnie w zwątpienie, ma stanowić dla niego moralne wsparcie.
Dawne kino czuć również w samej realizacji. Zdjęcia, kadrowanie, a przede wszystkim to, jak kręcono sceny wyścigów jednoznacznie swoją estetyką przywodzi na myśl lata 60. z "Bullitem" na czele.
Co jednak ciekawe, ten powrót do przeszłości nie ma tu charakteru nostalgicznego. Mangold nie próbuje grać tym zabiegiem na emocjach i tanim kosztem zyskać poklask widzów. Przyjęta stylistyka po prostu idealnie pasuje do opowiedzenia o dwóch kierowcach i ich przyjaźni w latach 60. ubiegłego wieku. Bohaterowie, ich czasy i estetyka filmu stanowią całość tak, że w zasadzie trudno sobie wyobrazić, by tę historię można było opowiedzieć inaczej.
Nie znaczy to wcale, że wszystko wyszło idealnie. Christian Bale wydał mi się jednym z większych problemów. Niby bezbłędnie wciela się w postać cholerycznego Kena Milesa. W rzeczywistości jednak jego maniera aktorska wydała mi się przesadzona, niewiarygodna. Nie zawsze, ale były takie sceny, gdzie czułem jego grę, jego starania, by wypaść idealnie. W tych momentach nie widziałem Milesa, ale Bale'a. Co niestety słabo wyglądało.
Ocena: 7
Kobiet w tym filmie praktycznie nie ma. Pojawia się w zasadzie tylko żona jednego z głównych bohaterów. I jak to często bywało w kinie z połowy ubiegłego wieku, jej rola jest mocno drugorzędna. Jest obserwatorką, która co najwyżej może kibicować poczynaniom swojego dzielnego mężczyzny, a kiedy ten na chwilę popadnie w zwątpienie, ma stanowić dla niego moralne wsparcie.
Dawne kino czuć również w samej realizacji. Zdjęcia, kadrowanie, a przede wszystkim to, jak kręcono sceny wyścigów jednoznacznie swoją estetyką przywodzi na myśl lata 60. z "Bullitem" na czele.
Co jednak ciekawe, ten powrót do przeszłości nie ma tu charakteru nostalgicznego. Mangold nie próbuje grać tym zabiegiem na emocjach i tanim kosztem zyskać poklask widzów. Przyjęta stylistyka po prostu idealnie pasuje do opowiedzenia o dwóch kierowcach i ich przyjaźni w latach 60. ubiegłego wieku. Bohaterowie, ich czasy i estetyka filmu stanowią całość tak, że w zasadzie trudno sobie wyobrazić, by tę historię można było opowiedzieć inaczej.
Nie znaczy to wcale, że wszystko wyszło idealnie. Christian Bale wydał mi się jednym z większych problemów. Niby bezbłędnie wciela się w postać cholerycznego Kena Milesa. W rzeczywistości jednak jego maniera aktorska wydała mi się przesadzona, niewiarygodna. Nie zawsze, ale były takie sceny, gdzie czułem jego grę, jego starania, by wypaść idealnie. W tych momentach nie widziałem Milesa, ale Bale'a. Co niestety słabo wyglądało.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz