Gemini Man (2019)
Scenariusz tego filmu przeleżał w Hollywood ćwierć wieku. I to czuć. "Bliźniak" jest dzieckiem innej epoki, kiedy Hollywood zakochane było w męskim kinie akcji, w którym liczył się wyrazisty pomysł, niezależnie od tego, jak nieprawdopodobnie i idiotycznie wygląda po chwili zastanowienia. Nikt jednak nie szukał sensu w dziełach takich jak "Face/Off" czy "Con Air". Liczyła się akcja i jeszcze raz akcja, a na koniec jakieś rozpoznawalne nazwiska w obsadzie.
Dziś niby też mainstreamowe kino akcji nie grzeszy logiką ("Szybcy i wściekli" czy "John Wick" łamią prawa przyrody bez chwili wahania). Ale ma to inny charakter. Nie mówiąc już o innym sposobie prezentacji. Z tego też powodu "Bliźniak" jest niczym więcej jak anachronizmem. I biorąc to pod uwagę, nie jest to wcale taka znów najgorsza rzecz. Ang Lee postarał się o wartkie tempo i dynamiczne sceny akcji. Dzięki czemu nie miałem czasu na nudę. Z drugiej strony ani bohaterowie, ani zwroty akcji, ani nawet sama historia nie wydały mi się warte mojej uwagi. Patrzyłem na to więc beznamiętnie, doskonale widząc, dokąd to prowadzi.
Za filmowym schematem z zamierzchłej przeszłości kryje się jednak technologiczna awangarda, której nie dane by miło docenić, ponieważ wybrałem się na "Bliźniaka" do normalnego kina. Jednak parę rzeczy nawet tu dało się zauważyć. Na plus oceniam technikę odmładzania. W przypadku Willa Smitha zadziałała znakomicie. Owszem, miejscami (szczególnie w scenach z oddali) wyglądał trochę sztucznie, ale nie raziło mnie to bardziej od nie do końca właściwie dobranego makijażu. Widzę dla tej technologii świetlaną przyszłość.
Na minus oceniam kręcenie w zwiększonej liczbie klatek na sekundę. Efekt był dość dziwaczny. Sprawiał, że aktorzy mocniej odcinali się od tła. Czasami do tego stopnia, że odnosiłem wrażenie, że cofnięto się do lat 40. ubiegłego wieku i aktorzy stali na tle prześcieradła, na których wyświetlane były odpowiednie krajobrazy. Ta warstwowość być może zniknęłaby, gdyby projektor kinowy dostosowany był do wyśrubowanej specyfikacji. Ponieważ jednak obejrzenie go tak, jak sobie to wymarzył Ang Lee, jest niemożliwe, pozostałem z tym dziwnym wrażeniem separacji aktorów od środowiska, w którym występują.
Ocena: 5
Dziś niby też mainstreamowe kino akcji nie grzeszy logiką ("Szybcy i wściekli" czy "John Wick" łamią prawa przyrody bez chwili wahania). Ale ma to inny charakter. Nie mówiąc już o innym sposobie prezentacji. Z tego też powodu "Bliźniak" jest niczym więcej jak anachronizmem. I biorąc to pod uwagę, nie jest to wcale taka znów najgorsza rzecz. Ang Lee postarał się o wartkie tempo i dynamiczne sceny akcji. Dzięki czemu nie miałem czasu na nudę. Z drugiej strony ani bohaterowie, ani zwroty akcji, ani nawet sama historia nie wydały mi się warte mojej uwagi. Patrzyłem na to więc beznamiętnie, doskonale widząc, dokąd to prowadzi.
Za filmowym schematem z zamierzchłej przeszłości kryje się jednak technologiczna awangarda, której nie dane by miło docenić, ponieważ wybrałem się na "Bliźniaka" do normalnego kina. Jednak parę rzeczy nawet tu dało się zauważyć. Na plus oceniam technikę odmładzania. W przypadku Willa Smitha zadziałała znakomicie. Owszem, miejscami (szczególnie w scenach z oddali) wyglądał trochę sztucznie, ale nie raziło mnie to bardziej od nie do końca właściwie dobranego makijażu. Widzę dla tej technologii świetlaną przyszłość.
Na minus oceniam kręcenie w zwiększonej liczbie klatek na sekundę. Efekt był dość dziwaczny. Sprawiał, że aktorzy mocniej odcinali się od tła. Czasami do tego stopnia, że odnosiłem wrażenie, że cofnięto się do lat 40. ubiegłego wieku i aktorzy stali na tle prześcieradła, na których wyświetlane były odpowiednie krajobrazy. Ta warstwowość być może zniknęłaby, gdyby projektor kinowy dostosowany był do wyśrubowanej specyfikacji. Ponieważ jednak obejrzenie go tak, jak sobie to wymarzył Ang Lee, jest niemożliwe, pozostałem z tym dziwnym wrażeniem separacji aktorów od środowiska, w którym występują.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz