Jupiter holdja (2017)
Po dwóch udanych produkcjach Kornél Mundruczó wraca do przesadzonej symboliki i snującej się narracji, która w gruncie rzeczy stoi w miejscu. "Księżyc Jowisza" przywołuje moje najgorsze wspomnienia z czasów "Delty". Było to męczące doświadczenie.
W zasadzie pierwszym znakiem ostrzegawczym był już sam tytuł. Kiedy reżyser zdecydował się uniknąć nazywania Europy Europą, lecz postanowił ukryć ją pod tytułem "Księżyc Jowisza" (jeden z księżyców Jowisza nazywa się właśnie Europa), powinienem poczuć, że będę miał do czynienia z dziełem wysoce alegorycznym. Jednak i "Biały bóg" i "Łagodny potwór – projekt Frankenstein" do prostych i jasnych tytułów nie należą, więc skąd tak naprawdę mogłem wiedzieć?
Szybko jednak okazało się, że Mundruczó postanowił pokazać Europę jako miejsce puste duchowo, chore, przeżarte korupcją i egoizmem. Ludzie, choć mogą sobie z tego nie zdawać sprawy, są jednak spragnieni duchowej strawy. A tej dostarcza Biblia. Nie książka, którą jednemu z bohaterów będą próbowali wcisnąć Świadkowie Jehowy, ale jej ożywione wcielenie. Cudotwórcą, aniołem, postacią chrystusową mógł być oczywiście wyłącznie uchodźca, syn stolarza z Syrii.
Uchodźcy są współczesnymi trędowatymi, wykluczonymi ze społeczeństwa, przeganianymi z kąta w kąt. Wybranie jednego z nich na nowego Chrystusa było łatwym zagraniem ze strony reżysera. Nie jedynym. Cały wątek lewitowania wypada wyjątkowo głupio, a proces duchowej przemiany cynicznego lekarza nakłada się na to zbyt ładnie, żeby wypadał wiarygodnie.
Wszystko tu jest grubymi nićmi szyte. Zamiast więc skłaniającej do refleksji nad stanem ludzkości medytacji, dostałem bełkot inspirowany Biblią, pozbawiony intelektualnej głębi i estetycznego uroku. Od czasu do czasu coś "zagrało", ale odnoszę wrażenie, że stało się to wbrew intencjom reżysera.
Ocena: 4
W zasadzie pierwszym znakiem ostrzegawczym był już sam tytuł. Kiedy reżyser zdecydował się uniknąć nazywania Europy Europą, lecz postanowił ukryć ją pod tytułem "Księżyc Jowisza" (jeden z księżyców Jowisza nazywa się właśnie Europa), powinienem poczuć, że będę miał do czynienia z dziełem wysoce alegorycznym. Jednak i "Biały bóg" i "Łagodny potwór – projekt Frankenstein" do prostych i jasnych tytułów nie należą, więc skąd tak naprawdę mogłem wiedzieć?
Szybko jednak okazało się, że Mundruczó postanowił pokazać Europę jako miejsce puste duchowo, chore, przeżarte korupcją i egoizmem. Ludzie, choć mogą sobie z tego nie zdawać sprawy, są jednak spragnieni duchowej strawy. A tej dostarcza Biblia. Nie książka, którą jednemu z bohaterów będą próbowali wcisnąć Świadkowie Jehowy, ale jej ożywione wcielenie. Cudotwórcą, aniołem, postacią chrystusową mógł być oczywiście wyłącznie uchodźca, syn stolarza z Syrii.
Uchodźcy są współczesnymi trędowatymi, wykluczonymi ze społeczeństwa, przeganianymi z kąta w kąt. Wybranie jednego z nich na nowego Chrystusa było łatwym zagraniem ze strony reżysera. Nie jedynym. Cały wątek lewitowania wypada wyjątkowo głupio, a proces duchowej przemiany cynicznego lekarza nakłada się na to zbyt ładnie, żeby wypadał wiarygodnie.
Wszystko tu jest grubymi nićmi szyte. Zamiast więc skłaniającej do refleksji nad stanem ludzkości medytacji, dostałem bełkot inspirowany Biblią, pozbawiony intelektualnej głębi i estetycznego uroku. Od czasu do czasu coś "zagrało", ale odnoszę wrażenie, że stało się to wbrew intencjom reżysera.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz