The Irishman (2019)
Ze względu na swoją tematykę "Irlandczyk" zapewne większości kojarzyć się będzie z innymi mafijnymi filmami Scorsesego, jak "Chłopcy z ferajny" lub "Kasyno". Nie ma się czemu dziwić. Jest to bowiem kolejny monumentalny fresk pokazujący, że na dobre i złe włoska mafia była integralną częścią historii Ameryki XX wieku. Znaleźć w tym filmie można wszystkie klasyczne elementy, z jakimi kojarzone są dzieła Scorsesego, poczynając na zestawie bohaterów, przez sieć powiązań, a na wizualnych i montażowych rozwiązaniach kończąc.
Mnie jednak "Irlandczyk" skojarzył się z religijnymi filmami Scorsesego, jak "Ostatnie kuszenie Chrystusa" czy "Milczenie". Najnowsze dzieło reżysera zdaje się być mocno inspirowane Księgą Koheleta. To medytacja starca, który świadom jest potęgi czasu. Opowiada o życiu, które jest serią niefortunnych zdarzeń, któremu kształt nadają nie zawsze przemyślane decyzje lub ślepy przypadek. Kiedy jest się w sile wieku, czas jest tłem odliczanym przez informacje publikowane w gazetach, nadawane w radiu i prezentowane w telewizji. Sam Scorsese w symboliczny sposób dokonuje jego spowolnienia, prowadząc niezwykle powolną narrację rozciągniętą na trzy i pół godziny. Czas nie istnieje. Są tylko zdarzenia, decyzje, ambicje, pragnienia.
Jednak czas istnieje i kiedy młodość przemija, zaczynamy orientować się w jego mocy. Ludzie wielcy stają się nazwiskami z podręczników historii lub w ogóle znikają z pamięci. Nasze dokonania przestają mieć znaczenie nawet dla nas samych, kiedy zniedołężniali czekamy już tylko na swój własny koniec. Nagle dociera do nas, jak mało znaczące były rzeczy, na pogoni których to spędziliśmy większość życia. Dociera do nas też to, co nam umknęło, co straciliśmy, kiedy co innego zyskiwaliśmy. "Marność nad marnościami" - nie jest już nic nieznaczącym wyrażeniem, a istotą rzeczywistości, kiedy dokonujemy podliczenia zysków i strat. A przede wszystkim konfrontujemy się z własnymi grzechami i świadomością, że być może śmierć nie jest końce, że jest Bóg, który "bowiem każdą sprawę wezwie na sąd, wszystko, choć ukryte: czy dobre było, czy złe".
Nie dziwię się, że "Irlandczyk" większości widzom się podoba. Na poziomie intelektualnym rozumiem, skąd się to bierze. Jednak na mnie ta rozwlekła forma i bawienie się przez Scorsesego w Eklezjastesa nie robiło większego wrażenia. Bywały całe partie filmu, na których mocno się męczyłem. Ale podobną reakcję wywołało u mnie "Kasyno", więc pod tym względem moja reakcja na "Irlandczyka" wcale nie była dla mnie zaskoczeniem. Osobiście wolę jednak, kiedy Scorsese debatuje nad życiem i wiarą w innej formie (np. "Milczenie"). Gdybym nie poszedł na "Irlandczyka" do kina, to na Netfliksie zapewne oglądałbym go miesiąc. Nie ma żadnych szans, bym wysiedział przed tabletem czy ekranem komputera bez robienia sobie co chwilę przerw.
Nie jestem też fanem decyzji Scorsesego o komputerowym odmłodzeniu aktorów. W żadnym momencie bohaterowie nie wyglądają na młodych. W najlepszym razie mógłbym o nich powiedzieć, że są typowymi mieszkańcami współczesnego Hollywood, którzy oszukują czas i siebie dzięki nieustannym wizytom u chirurgów plastycznych. W najgorszym razie wypadali jak plastusie z poklaktowej animacji.
Największą grozę czułem patrząc na twarz "młodego" Pesciego. Przywodził mi na myśl ofiarę poparzenia, który swoje blizny ukrywał pod imitującą ludzką twarz maską. To było martwe, syntetyczne oblicze, z którego wyzierały żywe oczy.
Może dlatego najbardziej w "Irlandczyku" podobała mi się ostatnia godzina, kiedy aktorzy byli najmniej dotknięci komputerową ingerencją.
Ocena: 6
Mnie jednak "Irlandczyk" skojarzył się z religijnymi filmami Scorsesego, jak "Ostatnie kuszenie Chrystusa" czy "Milczenie". Najnowsze dzieło reżysera zdaje się być mocno inspirowane Księgą Koheleta. To medytacja starca, który świadom jest potęgi czasu. Opowiada o życiu, które jest serią niefortunnych zdarzeń, któremu kształt nadają nie zawsze przemyślane decyzje lub ślepy przypadek. Kiedy jest się w sile wieku, czas jest tłem odliczanym przez informacje publikowane w gazetach, nadawane w radiu i prezentowane w telewizji. Sam Scorsese w symboliczny sposób dokonuje jego spowolnienia, prowadząc niezwykle powolną narrację rozciągniętą na trzy i pół godziny. Czas nie istnieje. Są tylko zdarzenia, decyzje, ambicje, pragnienia.
Jednak czas istnieje i kiedy młodość przemija, zaczynamy orientować się w jego mocy. Ludzie wielcy stają się nazwiskami z podręczników historii lub w ogóle znikają z pamięci. Nasze dokonania przestają mieć znaczenie nawet dla nas samych, kiedy zniedołężniali czekamy już tylko na swój własny koniec. Nagle dociera do nas, jak mało znaczące były rzeczy, na pogoni których to spędziliśmy większość życia. Dociera do nas też to, co nam umknęło, co straciliśmy, kiedy co innego zyskiwaliśmy. "Marność nad marnościami" - nie jest już nic nieznaczącym wyrażeniem, a istotą rzeczywistości, kiedy dokonujemy podliczenia zysków i strat. A przede wszystkim konfrontujemy się z własnymi grzechami i świadomością, że być może śmierć nie jest końce, że jest Bóg, który "bowiem każdą sprawę wezwie na sąd, wszystko, choć ukryte: czy dobre było, czy złe".
Nie dziwię się, że "Irlandczyk" większości widzom się podoba. Na poziomie intelektualnym rozumiem, skąd się to bierze. Jednak na mnie ta rozwlekła forma i bawienie się przez Scorsesego w Eklezjastesa nie robiło większego wrażenia. Bywały całe partie filmu, na których mocno się męczyłem. Ale podobną reakcję wywołało u mnie "Kasyno", więc pod tym względem moja reakcja na "Irlandczyka" wcale nie była dla mnie zaskoczeniem. Osobiście wolę jednak, kiedy Scorsese debatuje nad życiem i wiarą w innej formie (np. "Milczenie"). Gdybym nie poszedł na "Irlandczyka" do kina, to na Netfliksie zapewne oglądałbym go miesiąc. Nie ma żadnych szans, bym wysiedział przed tabletem czy ekranem komputera bez robienia sobie co chwilę przerw.
Nie jestem też fanem decyzji Scorsesego o komputerowym odmłodzeniu aktorów. W żadnym momencie bohaterowie nie wyglądają na młodych. W najlepszym razie mógłbym o nich powiedzieć, że są typowymi mieszkańcami współczesnego Hollywood, którzy oszukują czas i siebie dzięki nieustannym wizytom u chirurgów plastycznych. W najgorszym razie wypadali jak plastusie z poklaktowej animacji.
Największą grozę czułem patrząc na twarz "młodego" Pesciego. Przywodził mi na myśl ofiarę poparzenia, który swoje blizny ukrywał pod imitującą ludzką twarz maską. To było martwe, syntetyczne oblicze, z którego wyzierały żywe oczy.
Może dlatego najbardziej w "Irlandczyku" podobała mi się ostatnia godzina, kiedy aktorzy byli najmniej dotknięci komputerową ingerencją.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz