1917 (2019)
Nie jestem fanem kina, którego reprezentantem jest "1917". Nie robi na mnie wrażenie mistrzostwo realizacyjne samo w sobie. Jeśli film pozostaje klasyczną fabułą, jeśli opowiada historię, to dla mnie owa opowieść jest istotniejsza od tego, jak bardzo perfekcyjnie jest ona wykonana.
Tak, zdjęcia Rogera Deakinsa są w "1917" niesamowite. Choć moim skromnym zdaniem miał na koncie kilka lepszych (np. "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Robreta Forda"). Oczywiście maestria Sama Mendesa, któremu udało się stworzyć niezwykle udaną imitację filmu jednego ujęcia, nie podlega dyskusji. Bardzo spodobała mi się też muzyka Thomasa Newmana (szczególnie utwór towarzyszący bohaterowi w jego ucieczce ulicami zrujnowanego miasteczka).
Niestety niewiele to dla mnie znaczy wobec absolutnej słabości scenariusza. Bohaterowie wyglądają, jakby zostali stworzeni z jakichś narracyjnych prefabrykatów. Bliżej im do generycznych postaci ze strzelanek komputerowych, pozbawionych biografii, obdarzonych bardzo płytką motywacją (idź, strzelaj, kryj się, wykonaj misję), niż do prawdziwych młodych ludzi uwięzionych w koszmarze wojennym, z którego nie można się obudzić. Podobnie większość pojawiających się na chwilę postaci drugiego planu, to typowe NPC, których obecność na ekranie ma charakter wyłącznie zadaniowy.
Aktorzy odgrywają szok, strach, determinację, ale wszystko to ma charakter mechaniczny, nie ma w tym nic z prawdziwego życia. Twórcy postarali się o to, by sceny rozgrywały się w błocie, by trupy ludzi i zwierząt na każdym kroku przypominały o prawdziwym wymiarze wojny, ale to wciąż są tylko atrapy.
Odrębną kategorię zła stanowią dialogi. Odnoszę wrażenie, że większość z nich pisał skacowany duch Szekspira. Są sztywne w swej teatralności, przesadnie górnolotne, pełne bezosobowych banałów. Wszystko to jeszcze bardziej podkreśla zmechanizowany charakter pojawiających się postaci, które ewidentnie mają dla twórców mniejsze znaczenie od tego, jak komponują się kadry i czy zachowana została ciągłość iluzji jednego ujęcia.
Ocena: 5
Tak, zdjęcia Rogera Deakinsa są w "1917" niesamowite. Choć moim skromnym zdaniem miał na koncie kilka lepszych (np. "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Robreta Forda"). Oczywiście maestria Sama Mendesa, któremu udało się stworzyć niezwykle udaną imitację filmu jednego ujęcia, nie podlega dyskusji. Bardzo spodobała mi się też muzyka Thomasa Newmana (szczególnie utwór towarzyszący bohaterowi w jego ucieczce ulicami zrujnowanego miasteczka).
Niestety niewiele to dla mnie znaczy wobec absolutnej słabości scenariusza. Bohaterowie wyglądają, jakby zostali stworzeni z jakichś narracyjnych prefabrykatów. Bliżej im do generycznych postaci ze strzelanek komputerowych, pozbawionych biografii, obdarzonych bardzo płytką motywacją (idź, strzelaj, kryj się, wykonaj misję), niż do prawdziwych młodych ludzi uwięzionych w koszmarze wojennym, z którego nie można się obudzić. Podobnie większość pojawiających się na chwilę postaci drugiego planu, to typowe NPC, których obecność na ekranie ma charakter wyłącznie zadaniowy.
Aktorzy odgrywają szok, strach, determinację, ale wszystko to ma charakter mechaniczny, nie ma w tym nic z prawdziwego życia. Twórcy postarali się o to, by sceny rozgrywały się w błocie, by trupy ludzi i zwierząt na każdym kroku przypominały o prawdziwym wymiarze wojny, ale to wciąż są tylko atrapy.
Odrębną kategorię zła stanowią dialogi. Odnoszę wrażenie, że większość z nich pisał skacowany duch Szekspira. Są sztywne w swej teatralności, przesadnie górnolotne, pełne bezosobowych banałów. Wszystko to jeszcze bardziej podkreśla zmechanizowany charakter pojawiających się postaci, które ewidentnie mają dla twórców mniejsze znaczenie od tego, jak komponują się kadry i czy zachowana została ciągłość iluzji jednego ujęcia.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz