It Must Be Heaven (2019)
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Elia Suleiman czerpie garściami ze swoich doświadczeń, by opowiedzieć o tym, jak widzi świat, o kulturowych różnicach i zaskakujących podobieństwach. Jako reżyser o międzynarodowej renomie Suleiman zwiedził wiele krajów. W "Tam gdzieś musi być niebo" opowiada o sobie samym i o tym, jak to jest zmieniać strefy czasowe i kulturowe.
Rzecz rozpisana została na trzy rozdziały. Każdy z nich odbywa się w innym mieście, w okolicach innego święta. Nazaret połączony został z Wielkanocą. Paryż ze świętem narodowym francuskiej republiki. Nowy Jork z Halloween. Każde miejsce oglądamy poprzez mocno skrzywioną percepcję Suleimana. Dominuje więc absurd, groteska, a przede wszystkim przejaskrawione stereotypy.
Tworzy to opowieść mocno surrealistyczną. Ma ona w sobie jednak niespodziewanie bogate pokłady prawdy. Nie jest to oczywiście prawda dosłowna. Nikt raczej nie uwierzy, że mieszkanki Paryża wszystkie chodzą po ulicach jako modelki na wybiegu podczas Tygodnia Mody. Mimo też powszechnego dostępu do broni, po ulicach Nowego Jorku nie paradują tabuny Amerykanów z kałasznikowami jako dodatkami do ubrania. "Tam gdzieś musi być niego" jest raczej prawdziwe w tym, co mówi o irytacji codziennością własnego kraju, co rodzi pragnienie podróży, porzucenia ojczyzny. Jednak szok obcości nowej kultury szybko mija i wkrótce zaczyna się dostrzeganie tego, że choć detale mogą być inne, to ogólnie mechanizmy zachowań ludzi są identyczny, a to rodzi tęsknotę za domem, za tym, co swojskie.
"Tam gdzieś musi być niebo" zdecydowanie nie jest filmem dla każdego. Aby dobrze się na nim bawić, trzeba wykazać się cierpliwością (narracja płynie dość leniwie, a główny bohater wypowiada przez cały film ledwie parę słów) oraz nadzwyczajną tolerancją na absurdalne pomysły. Ja lubię tego rodzaju kino, dlatego na sekwencjach w Nazarecie i Paryżu bawiłem się fantastycznie i prawie popłakałem się ze śmiechu. Niestety część nowojorska była jak na mój gust za mało podkręcona. A ponieważ była to ostatnia część filmu, to też pozostał mi w ustach lekki posmak rozczarowania.
Ocena: 7
Rzecz rozpisana została na trzy rozdziały. Każdy z nich odbywa się w innym mieście, w okolicach innego święta. Nazaret połączony został z Wielkanocą. Paryż ze świętem narodowym francuskiej republiki. Nowy Jork z Halloween. Każde miejsce oglądamy poprzez mocno skrzywioną percepcję Suleimana. Dominuje więc absurd, groteska, a przede wszystkim przejaskrawione stereotypy.
Tworzy to opowieść mocno surrealistyczną. Ma ona w sobie jednak niespodziewanie bogate pokłady prawdy. Nie jest to oczywiście prawda dosłowna. Nikt raczej nie uwierzy, że mieszkanki Paryża wszystkie chodzą po ulicach jako modelki na wybiegu podczas Tygodnia Mody. Mimo też powszechnego dostępu do broni, po ulicach Nowego Jorku nie paradują tabuny Amerykanów z kałasznikowami jako dodatkami do ubrania. "Tam gdzieś musi być niego" jest raczej prawdziwe w tym, co mówi o irytacji codziennością własnego kraju, co rodzi pragnienie podróży, porzucenia ojczyzny. Jednak szok obcości nowej kultury szybko mija i wkrótce zaczyna się dostrzeganie tego, że choć detale mogą być inne, to ogólnie mechanizmy zachowań ludzi są identyczny, a to rodzi tęsknotę za domem, za tym, co swojskie.
"Tam gdzieś musi być niebo" zdecydowanie nie jest filmem dla każdego. Aby dobrze się na nim bawić, trzeba wykazać się cierpliwością (narracja płynie dość leniwie, a główny bohater wypowiada przez cały film ledwie parę słów) oraz nadzwyczajną tolerancją na absurdalne pomysły. Ja lubię tego rodzaju kino, dlatego na sekwencjach w Nazarecie i Paryżu bawiłem się fantastycznie i prawie popłakałem się ze śmiechu. Niestety część nowojorska była jak na mój gust za mało podkręcona. A ponieważ była to ostatnia część filmu, to też pozostał mi w ustach lekki posmak rozczarowania.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz