Birds of Prey (And the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn) (2020)
Ło matko! Czegoś takiego to się nie spodziewałem w największych koszmarach. "Ptaki Nocy" to obraz tego, co w Hollywood najgorszego: myślenia stadnego, operowania schematami, szukania świeżości, by ostatecznie dać to, co wyszło z mody lata wcześniej. Harley Quinn jest tu ewidentnie kalką Deadpoola, a Ptaki Nocy to próba skopiowania przez Warner Bros. X-Force 20th Century Fox/Marvela. WB najwyraźniej uznało, że skoro dwa razy się udało konkurencji, to oni skopiują pomysł, podmienią facetów na kobiety (żeby było oryginalnie) i samograj gotowy.
Ale "Deadpool" to wyjątek a nie wyznacznik nowej jakości w amerykańskim kinie rozrywkowym. Do tego trudny do skopiowania nawet przez samych jego twórców, czego najlepszym dowodem był fatalny film "6 Underground". Nie da się po prostu postanowić, że zrobi się sarkastyczny, brutalny, campowy film akcji, który nic nie bierze na serio i całkowicie oddaje się przejaskrawionej komiksowości. Do tego potrzeba umiejętności, których nie miała ani scenarzystka Christina Hodson (w ogóle jej kariera nie jest szczególnie warta uwagi, udał jej się jedynie "Bumblebee") ani reżyserka Cathy Yan (której najwyraźniej zabrakło doświadczenia umożliwiające zapanowanie nad chaosem narracyjnym). "Ptaki Nocy" to kakofonia, jazgot, bełt. Niby sporo się tu dzieje, ale pozbawione jest to składu i ładu.
Oczywiście ten film miał być chaotyczny i dynamiczny. Oznacza to jednak tylko tyle, że miał takie sprawiać wrażenie. Tymczasem Yan w taki sposób kręci sceny i łączy je ze sobą, że niemal natychmiast dostaje się przeciążenia zmysłów, po czym wszystko przestaje robić jakiekolwiek wrażenie. Jest też różnica pomiędzy przekonaniem o swojej fajności, a byciem fajnym. Różnica, której twórczynie filmu nie są w stanie rozpoznać.
Film nie ma też bohaterek. Harley Quinn jako jedyna w ogóle przypomina postać. Ale jest to iluzja zbudowana z całej masy pozornie zabawnych i ciętych, w rzeczywistości nadętych i bełkotliwych odzywek. To jednak i tak dużo więcej niż można powiedzieć o reszcie Ptaków Nocy. W gruncie rzeczy poza Kanarkiem mogłyby zostać wykreślone z fabuły, a całość by tylko na tym zyskała. Myślałem też, że Warner wyczerpał źródło żenady tworząc w "Lidze Sprawiedliwości" złoczyńcę, który nic nie robi. Ale Czarna Maska udowadnia, że WB jeszcze nie dotarło na dno. Niemal wszystkie decyzje podjęte przez niego nie mają sensu. Istnieje w zasadzie wyłącznie po to, żeby Harley Quinn miała pretekst do spotkania Cassandry Cain. Jakby ta relacja miała jakiekolwiek znaczenie. W teorii nastolatka ma pozytywnie wpływać na (anty)bohaterkę. W rzeczywistości, gdyby nie ciągłe podkreślanie tego w mono/dialogach, to wcale by to z filmu nie wynikało. A to z tego prostego powodu, że twórczynie tak bardzo są zajęte robieniem zajefajnego filmu, że nie mają czasu na tak prozaiczne sprawy, jak budowanie ciekawych relacji między postaciami.
I choć nie mogłem doczekać się końca "Ptaków Nocy", to jednak oglądając ten gniot zakręciła mi się łezka w oku. Poczułem falę nostalgii za latami 90. "Ptaki Nocy" sprawiają wrażenie, jakby stworzyła je ta sama ekipa, która dwie dekady temu dała światu gniot z Pamelą Anderson pod wdzięcznym tytułem "Żyleta".
Ocena: 1
Ale "Deadpool" to wyjątek a nie wyznacznik nowej jakości w amerykańskim kinie rozrywkowym. Do tego trudny do skopiowania nawet przez samych jego twórców, czego najlepszym dowodem był fatalny film "6 Underground". Nie da się po prostu postanowić, że zrobi się sarkastyczny, brutalny, campowy film akcji, który nic nie bierze na serio i całkowicie oddaje się przejaskrawionej komiksowości. Do tego potrzeba umiejętności, których nie miała ani scenarzystka Christina Hodson (w ogóle jej kariera nie jest szczególnie warta uwagi, udał jej się jedynie "Bumblebee") ani reżyserka Cathy Yan (której najwyraźniej zabrakło doświadczenia umożliwiające zapanowanie nad chaosem narracyjnym). "Ptaki Nocy" to kakofonia, jazgot, bełt. Niby sporo się tu dzieje, ale pozbawione jest to składu i ładu.
Oczywiście ten film miał być chaotyczny i dynamiczny. Oznacza to jednak tylko tyle, że miał takie sprawiać wrażenie. Tymczasem Yan w taki sposób kręci sceny i łączy je ze sobą, że niemal natychmiast dostaje się przeciążenia zmysłów, po czym wszystko przestaje robić jakiekolwiek wrażenie. Jest też różnica pomiędzy przekonaniem o swojej fajności, a byciem fajnym. Różnica, której twórczynie filmu nie są w stanie rozpoznać.
Film nie ma też bohaterek. Harley Quinn jako jedyna w ogóle przypomina postać. Ale jest to iluzja zbudowana z całej masy pozornie zabawnych i ciętych, w rzeczywistości nadętych i bełkotliwych odzywek. To jednak i tak dużo więcej niż można powiedzieć o reszcie Ptaków Nocy. W gruncie rzeczy poza Kanarkiem mogłyby zostać wykreślone z fabuły, a całość by tylko na tym zyskała. Myślałem też, że Warner wyczerpał źródło żenady tworząc w "Lidze Sprawiedliwości" złoczyńcę, który nic nie robi. Ale Czarna Maska udowadnia, że WB jeszcze nie dotarło na dno. Niemal wszystkie decyzje podjęte przez niego nie mają sensu. Istnieje w zasadzie wyłącznie po to, żeby Harley Quinn miała pretekst do spotkania Cassandry Cain. Jakby ta relacja miała jakiekolwiek znaczenie. W teorii nastolatka ma pozytywnie wpływać na (anty)bohaterkę. W rzeczywistości, gdyby nie ciągłe podkreślanie tego w mono/dialogach, to wcale by to z filmu nie wynikało. A to z tego prostego powodu, że twórczynie tak bardzo są zajęte robieniem zajefajnego filmu, że nie mają czasu na tak prozaiczne sprawy, jak budowanie ciekawych relacji między postaciami.
I choć nie mogłem doczekać się końca "Ptaków Nocy", to jednak oglądając ten gniot zakręciła mi się łezka w oku. Poczułem falę nostalgii za latami 90. "Ptaki Nocy" sprawiają wrażenie, jakby stworzyła je ta sama ekipa, która dwie dekady temu dała światu gniot z Pamelą Anderson pod wdzięcznym tytułem "Żyleta".
Ocena: 1
Komentarze
Prześlij komentarz