Little Women (2019)
Greta Gerwig spróbowała swych sił z klasyką amerykańskiej literatury i niestety poległa. Choć "poległa" to zbyt ostre słowo. Gerwig nie jest jak James Franco, który masakruje kolejne ekranizacje wielkich powieści. Bliżej jej do Edwarda Nortona i jego "Osieroconego Brooklynu". Jej film to solidna reżyserka robota. Po prostu nie dała rady, by uczynić ją swoją własną.
Mój podstawowy problem z tą wersją "Małych kobietek" jest taki, że odniosłem wrażenie, iż Gerwig dała się przytłoczyć mnogości tropów interpretacyjnych, jakie oferował literacki pierwowzór. Historię sióstr March można czytać na wiele różnych sposobów i reżyserka najwyraźniej chciała skorzystać z nich wszystkich. Efekt pozostawia wiele do życzenia. Oglądając film nie potrafiłem zrozumieć, co powodowało Gerwig, że sięgnęła akurat po tę książkę. Zamiast wykorzystać żywioł oryginału, by stworzyć coś spersonalizowanego, ona popychana jest niczym żaglówka w czasie szkwału. Raz jej film jest więc feminizującą opowieścią o pozycji kobiet w męskim świecie. W innych scenach Gerwig próbuje naśladować brytyjskie filmy kostiumowe skupiając się na roztrzepanych bohaterkach i niebanalnych dialogach. Parę razy zabawi się wypowiadanymi wprost do kamery monologami (nie bardzo wiadomo po co i na co, chyba tylko po to, żeby fajnie wyglądało), a innym razem niczym Zack Snyder pławi się w wizualnych atrakcjach selektywnego slow motion. Pod koniec zaś uzna, że tak naprawdę chce opowiedzieć o procesie twórczym i kompromisach, na które musi iść artysta chcący, by świat poznał jego/jej dzieło.
Nie jestem też fanem tego, w jaki sposób Gerwig prowadzi fabułę mieszając ze sobą dwa plany czasowe. Pomysł, by łącznikami były analogiczne sceny z "teraz" i "przedtem", wydał mi się zbyt łatwy, czego konsekwencją jest to, że mamy w zasadzie dwa razy opowiedzianą dokładnie tę samą historię, tyle że kwantowo przesuniętą. Jeśli już chciała tworzyć patchwork czasoprzestrzenny, to powinna była wybrać mniej oczywisty klucz.
Skłonność Gerwig, by zrobić z "Małych kobietek" opowieść o wszystkim, negatywnie odbija się też na samych bohaterkach. Nie są one zbyt wyrazistymi postaciami. Przypominają raczej żarówki, które świecą przytłumionym blaskiem, ponieważ brakuje im mocy. Miejscami jednak dostają "kopa" i wtedy rozbłyskują na full. Te momenty podobały mi się najbardziej (jak choćby tekst o małżeństwie wypowiadany przez Amy). Jest ich na tyle dużo, że "Małe kobietki" w miarę nieźle mi się oglądało. Jest ich za mało, bym uznał film za coś więcej niż tylko rutynową ekranizację. Na dłuższą metę w mojej pamięci pozostają jednak wersje z 1949 i 1994 roku, choć i ich jakimś szczególnym fanem nie jestem.
Ocena: 6
Mój podstawowy problem z tą wersją "Małych kobietek" jest taki, że odniosłem wrażenie, iż Gerwig dała się przytłoczyć mnogości tropów interpretacyjnych, jakie oferował literacki pierwowzór. Historię sióstr March można czytać na wiele różnych sposobów i reżyserka najwyraźniej chciała skorzystać z nich wszystkich. Efekt pozostawia wiele do życzenia. Oglądając film nie potrafiłem zrozumieć, co powodowało Gerwig, że sięgnęła akurat po tę książkę. Zamiast wykorzystać żywioł oryginału, by stworzyć coś spersonalizowanego, ona popychana jest niczym żaglówka w czasie szkwału. Raz jej film jest więc feminizującą opowieścią o pozycji kobiet w męskim świecie. W innych scenach Gerwig próbuje naśladować brytyjskie filmy kostiumowe skupiając się na roztrzepanych bohaterkach i niebanalnych dialogach. Parę razy zabawi się wypowiadanymi wprost do kamery monologami (nie bardzo wiadomo po co i na co, chyba tylko po to, żeby fajnie wyglądało), a innym razem niczym Zack Snyder pławi się w wizualnych atrakcjach selektywnego slow motion. Pod koniec zaś uzna, że tak naprawdę chce opowiedzieć o procesie twórczym i kompromisach, na które musi iść artysta chcący, by świat poznał jego/jej dzieło.
Nie jestem też fanem tego, w jaki sposób Gerwig prowadzi fabułę mieszając ze sobą dwa plany czasowe. Pomysł, by łącznikami były analogiczne sceny z "teraz" i "przedtem", wydał mi się zbyt łatwy, czego konsekwencją jest to, że mamy w zasadzie dwa razy opowiedzianą dokładnie tę samą historię, tyle że kwantowo przesuniętą. Jeśli już chciała tworzyć patchwork czasoprzestrzenny, to powinna była wybrać mniej oczywisty klucz.
Skłonność Gerwig, by zrobić z "Małych kobietek" opowieść o wszystkim, negatywnie odbija się też na samych bohaterkach. Nie są one zbyt wyrazistymi postaciami. Przypominają raczej żarówki, które świecą przytłumionym blaskiem, ponieważ brakuje im mocy. Miejscami jednak dostają "kopa" i wtedy rozbłyskują na full. Te momenty podobały mi się najbardziej (jak choćby tekst o małżeństwie wypowiadany przez Amy). Jest ich na tyle dużo, że "Małe kobietki" w miarę nieźle mi się oglądało. Jest ich za mało, bym uznał film za coś więcej niż tylko rutynową ekranizację. Na dłuższą metę w mojej pamięci pozostają jednak wersje z 1949 i 1994 roku, choć i ich jakimś szczególnym fanem nie jestem.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz