Mapplethorpe (2018)
I znów to samo. Kolejna filmowa opowieść o autodestrukcyjnym artyście (jakby tylko tacy, którzy przedwcześnie umarli warci byli zapamiętania), która nie wychodzi poza ramy frazesów i ogólników. Z filmu Ondi Timoner dowiaduję się tylko tyle, że Robert Mapplethorpe był gejem naznaczonym piętnem konserwatywnego konserwatyzmu, czego konsekwencją była dwoista jego natura, że był malarzem, który został fotografem i dzięki temu stał się sławny, że miał problemy z monogamią, że przedmiotowo traktował swojego brata, również fotografa, że umarł na AIDS. Koniec. Kropka. Zero osobistej perspektywy. Brak choćby próby wejrzenia za fakty, które można przeczytać na Wikipedii.
Film Timoner jest dziełem kompletnie bezosobowym. Robert Mapplethorpe jest wyświechtaną kliszą, białą plamą, której nie udało się reżyserce wypełnić treścią. Z filmu nie dowiadujemy się niczego interesującego o jego sztuce. Autorka nie próbuje nawet odpowiadać na pytania, co o Mapplethorpie jako artyście mówi fakt, że choć sławę przyniosła mu fotografia, to jednak był on w tej sprawie dyletantem. Nie korzystał nawet z ciemni! Co w filmie pojawia się jedynie jako narzędzie do pokazania napiętych relacji między artystą a jego ojcem.
Reżyserka dużo miejsce poświęca seksowi i fotografiom gejów (głównie BDSM i czarnoskórych), ale nie zajmuje się tak naprawdę tym, jak Mapplethorpe postrzegał świat i co jego zainteresowania i fotografie mówią o nim. Fakt, że wiele miejsca w jego twórczości zajmują kwiaty, jest w filmie tylko motywem scenograficznym, a nie przyczynkiem do refleksji nad geniuszem i obsesjami artysty.
Dlatego też oglądając "Mapplethorpe'a" jego tytułowy bohater wcale mnie nie zainteresował (choć Matt Smith zagrał go nieźle). O wiele ciekawszy wydał mi się jego młodszy brat Edward. Głównie dlatego, że jest on postacią drugiego planu, a zatem dla reżyserki osobą, która nie wymaga dookreślenia. Był więc intrygującą enigmą. Oglądając film pomyślałem sobie, że reżyserka lepiej zrobiłaby opowiadając o Robercie z perspektywy Edwarda. Zamiast stawiać pomnik komuś, kto swoją sztuką sam już sobie zapewnił nieśmiertelność, spróbowała opowiedzieć coś bardziej intymnego, osobistego, innego.
Ocena: 5
Film Timoner jest dziełem kompletnie bezosobowym. Robert Mapplethorpe jest wyświechtaną kliszą, białą plamą, której nie udało się reżyserce wypełnić treścią. Z filmu nie dowiadujemy się niczego interesującego o jego sztuce. Autorka nie próbuje nawet odpowiadać na pytania, co o Mapplethorpie jako artyście mówi fakt, że choć sławę przyniosła mu fotografia, to jednak był on w tej sprawie dyletantem. Nie korzystał nawet z ciemni! Co w filmie pojawia się jedynie jako narzędzie do pokazania napiętych relacji między artystą a jego ojcem.
Reżyserka dużo miejsce poświęca seksowi i fotografiom gejów (głównie BDSM i czarnoskórych), ale nie zajmuje się tak naprawdę tym, jak Mapplethorpe postrzegał świat i co jego zainteresowania i fotografie mówią o nim. Fakt, że wiele miejsca w jego twórczości zajmują kwiaty, jest w filmie tylko motywem scenograficznym, a nie przyczynkiem do refleksji nad geniuszem i obsesjami artysty.
Dlatego też oglądając "Mapplethorpe'a" jego tytułowy bohater wcale mnie nie zainteresował (choć Matt Smith zagrał go nieźle). O wiele ciekawszy wydał mi się jego młodszy brat Edward. Głównie dlatego, że jest on postacią drugiego planu, a zatem dla reżyserki osobą, która nie wymaga dookreślenia. Był więc intrygującą enigmą. Oglądając film pomyślałem sobie, że reżyserka lepiej zrobiłaby opowiadając o Robercie z perspektywy Edwarda. Zamiast stawiać pomnik komuś, kto swoją sztuką sam już sobie zapewnił nieśmiertelność, spróbowała opowiedzieć coś bardziej intymnego, osobistego, innego.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz