Don't Worry, He Won't Get Far on Foot (2018)
Gus Van Sant wybrał sobie osobę, która żyła naprawdę, i postanowił o niej zrobić film. Oglądając "Bez obaw, daleko nie zajdzie" nie potrafiłem jednak pojąć, co też takiego ciekawego było w Johnie Callahanie, że Van Sant uznał go za dobry obiekt filmowej opowieści.
Alkoholizm? Kino zna dużo ciekawszych pijaków niż Callahan w interpretacji Joaquina Phoenixa. Van Sant nie potrafi pokazać ani degradacji jednostki wywołanej chorobą alkoholową, ani obojętności, kiedy znajdzie się na dnie, ani desperacji, z jaką walczy się o odzyskanie szacunku do samego siebie. 12 kroków sprowadza się tu do kilku rozmów, które mają wzruszać, ale u mnie wywoływały jedynie nieodpartą chęć przewracania oczami.
Kalectwo? Tu również kino zna wiele ciekawszych przypadków. U Van Santa paraliż Callahana jest niczym więcej, jak tylko kostiumem, który założył bohater. Próżno szukać tu choćby minimalnie pogłębionego portretu jednostki, która musi nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości. Jest tylko coś o seksie i obowiązkowe wspomnienie o problemach z wydalaniem.
Sztuka? Gdybym miał strzelać, to powiedziałbym, że to właśnie satyryczne, często mocno politycznie niepoprawne, rysunki Callahana sprawiły, że Van Sant się nim zainteresował. Tyle tylko, że choć w filmie wykorzystano wiele rysunków artysty, to jednak niczemu to nie służy. Van Sant nie łączy postaci Callahana z jego sztuką, nie zastanawia się nad tym, czego jest ona ekspresją i czy pełni w jego życiu jakąś funkcję poza tym, że daje mu poczucie bycia zauważonym. A nawet tego poczucia reżyser nie przepracowuje.
Jedyna rzecz, która mi się w tym filmie spodobała, to nowy image Jonah Hilla. W długich włosach i z brodą jest mu całkiem do twarzy.
Ocena: 4
Alkoholizm? Kino zna dużo ciekawszych pijaków niż Callahan w interpretacji Joaquina Phoenixa. Van Sant nie potrafi pokazać ani degradacji jednostki wywołanej chorobą alkoholową, ani obojętności, kiedy znajdzie się na dnie, ani desperacji, z jaką walczy się o odzyskanie szacunku do samego siebie. 12 kroków sprowadza się tu do kilku rozmów, które mają wzruszać, ale u mnie wywoływały jedynie nieodpartą chęć przewracania oczami.
Kalectwo? Tu również kino zna wiele ciekawszych przypadków. U Van Santa paraliż Callahana jest niczym więcej, jak tylko kostiumem, który założył bohater. Próżno szukać tu choćby minimalnie pogłębionego portretu jednostki, która musi nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości. Jest tylko coś o seksie i obowiązkowe wspomnienie o problemach z wydalaniem.
Sztuka? Gdybym miał strzelać, to powiedziałbym, że to właśnie satyryczne, często mocno politycznie niepoprawne, rysunki Callahana sprawiły, że Van Sant się nim zainteresował. Tyle tylko, że choć w filmie wykorzystano wiele rysunków artysty, to jednak niczemu to nie służy. Van Sant nie łączy postaci Callahana z jego sztuką, nie zastanawia się nad tym, czego jest ona ekspresją i czy pełni w jego życiu jakąś funkcję poza tym, że daje mu poczucie bycia zauważonym. A nawet tego poczucia reżyser nie przepracowuje.
Jedyna rzecz, która mi się w tym filmie spodobała, to nowy image Jonah Hilla. W długich włosach i z brodą jest mu całkiem do twarzy.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz