Mandy (2018)

Muszę powiedzieć, że coraz bardziej podoba mi się to, co robi Elijah Wood. Po "Władcy Pierścieni" znalazł nowy pomysł na siebie. Być może nie da on mu takiej popularności, jaką miał w czasach LOTR, ale może liczyć na oddanie fanów kina dziwacznego i brutalnie odjechanego takich jak ja. Wood czasami grywa w tego rodzaju filmach ("Come to Daddy"), ale często jest ich producentem ("Oślizgły dusiciel"). W przypadku "Mandy" wybrał tę drugą funkcję. I jestem mu za to wdzięczny. Nie sądzę, by znalazło się zbyt wiele osób, które nie dość, że zgodziłyby się wesprzeć realizację takiego dziwadła, to jeszcze pomogłyby w znalezieniu całkiem interesującej obsady.



"Mandy" jest bowiem kinem skrajnie delirycznym. To skrzyżowanie wizualnej wyobraźni Petera Stricklanda z "In Fabric" z krwawą rzeźnią od Ryûheia Kitamury w "Nie przeżyje nikt". Reżyser Panos Cosmatos niemal całkowicie zrezygnował z logiki zwyczajnej rzeczywistości i przeniósł widzów do hipnotycznego świat snów i psychodelicznych urojeń. Bawi się kolorami, tworzy interesujące zbitki znaczeniowe obrazów, urągające normalnej logice, ale mające sens w tym akurat filmowym kontekście. Nie czuć też, by w jakimkolwiek momencie hamował swoją twórczą wizję. Co przekłada się na wiele naprawdę niezwykłych i fascynujących scen.

Może właśnie ta jego wizja sprawiła, że bardziej przypadła mi do gustu pierwsza połowa filmu. Kiedy "Mandy" zmienia się w krwawe kino zemsty, mój entuzjazm troszkę ostygł. Powolne tempo, które tak bardzo mi się na początku podobało, w scenach gore osłabiało rzeź, jaka się rozgrywała na ekranie. Maniakalne szaleństwo bardziej by tu pasowało, tym bardziej że sam Nicolas Cage gra w tej części na granicy szaleństwa.

Ocena: 7

Komentarze

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)