Mary Magdalene (2018)
Kojarzycie jednotomowe encyklopedie? Większość haseł była w nich mocno skrótowo traktowana. W zasadzie opisy te niczego nie wyjaśniały, na nic nie odpowiadały - po ich przeczytaniu zamiast zerowego miało się bardzo blade pojęcie. I tak jest z "Marią Magdaleną". O tytułowej postaci wiemy jedynie tyle, że była uduchowioną nonkonformistyczną kobietą, o Chrystusie, że był, o Judaszu, że miał nieprzepracowaną traumę, a o Piotrze i paru innych apostołach, że dokonali błędnego wyboru, bo ewidentnie oczekiwali militarnego wodza-powstańca, a nie mistycznego kaznodziei.
"Maria Magdalena" wymaga od widza nie tylko znajomości tradycji chrześcijańskiej, ale również przynajmniej pobieżnego pojęcia o różnych próbach interpretacji w kulturze głównych postaci dramatu. Judasz bowiem ma jakikolwiek sens, jeśli skonfrontujemy jego postać z tym, jak go wcześniej widziała kultura. Podobnie zresztą jest i z Marią Magdaleną. Ponieważ nie jest to bohaterka, która miałaby jakkolwiek nakreślony portret psychologiczny, wartość jej można nadać wyłącznie przez fakt, że nie jest tu prostytutką.
Realizacyjnie też jesteśmy na płyciźnie. Smęcąca muza i bohaterowie mówiący półszeptem - to podstawowe sztuczki filmowców, którzy chcą przekonać widzów o tym, że ich dzieło ma egzystencjalną głębię. Reżyser Garth Davis przesadza ze stosowaniem tych sztuczek, co w kilku miejscach zmienia "Marię Magdalenę" w parodię filmów religijnych.
Mimo wszystko oceniam całość pozytywnie. Głównie dlatego, że spodziewałem się totalnej szmiry, naciąganej, przerysowanej. Dostałem po prostu dobrze wykonany produkt z taśmy Fabryki Snów. Postacie są błahe i gdyby nie oparcie na dwóch tysiącach tradycji, zapomniałbym je po minucie. Jednak narracja płynie swobodnie i równo. Twórcy uniknęli większości scenariuszowych pułapek (głównie dlatego, że w ogóle nie ryzykowali). Do jednorazowego użytku w sam raz.
Ocena: 6
"Maria Magdalena" wymaga od widza nie tylko znajomości tradycji chrześcijańskiej, ale również przynajmniej pobieżnego pojęcia o różnych próbach interpretacji w kulturze głównych postaci dramatu. Judasz bowiem ma jakikolwiek sens, jeśli skonfrontujemy jego postać z tym, jak go wcześniej widziała kultura. Podobnie zresztą jest i z Marią Magdaleną. Ponieważ nie jest to bohaterka, która miałaby jakkolwiek nakreślony portret psychologiczny, wartość jej można nadać wyłącznie przez fakt, że nie jest tu prostytutką.
Realizacyjnie też jesteśmy na płyciźnie. Smęcąca muza i bohaterowie mówiący półszeptem - to podstawowe sztuczki filmowców, którzy chcą przekonać widzów o tym, że ich dzieło ma egzystencjalną głębię. Reżyser Garth Davis przesadza ze stosowaniem tych sztuczek, co w kilku miejscach zmienia "Marię Magdalenę" w parodię filmów religijnych.
Mimo wszystko oceniam całość pozytywnie. Głównie dlatego, że spodziewałem się totalnej szmiry, naciąganej, przerysowanej. Dostałem po prostu dobrze wykonany produkt z taśmy Fabryki Snów. Postacie są błahe i gdyby nie oparcie na dwóch tysiącach tradycji, zapomniałbym je po minucie. Jednak narracja płynie swobodnie i równo. Twórcy uniknęli większości scenariuszowych pułapek (głównie dlatego, że w ogóle nie ryzykowali). Do jednorazowego użytku w sam raz.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz