Endings, Beginnings (2019)
Zaczęło się wspaniale. To, w jaki sposób reżyser pokazywał rozbitą psychicznie bohaterką przy użyciu obrazów, barw, montażowych kolażów wprawiło mnie w zachwyt. Nagle przypomniałem sobie, że poza dwoma fatalnymi filmami Drake Doremus ma na swoim koncie bardzo dobry melodramat "Do szaleństwa".
Kiedy pojawili się dwaj pretendenci do serca bohaterki, byłem w siódmym niebie. Spodobało mi się to, w jaki sposób budował niewerbalne relacje, jak opowieść i obrazy nabierały niezwykle intymnego charakteru. Doremus nie jest może w komunikacji niewerbalnej mistrzem takim jak Marco Berger, ma bowiem skłonność do popadania w efekciarstwo (jak asynchroniczność obrazu i dźwięku), mimo to zbudował bardzo piękną, wręcz magiczną historię.
Niestety. Dla Doremusa fabuła ewidentnie była za prosta. W drugiej połowie filmu zaczęło się więc dokładanie kolejnych wątków interpretacyjnych. Zamiast o emocjonalnym trójkącie nagle reżyser zaczął opowiadać o kobiecych problemach w miejscu pracy, o nieprzepracowanych relacjach rodzinnych, o poszukiwaniu siły. Pod koniec filmu miałem wrażenie, że uczestniczę jako kibic w sesji terapeutycznej, na której bohaterka uczy się, jak pokochać samą siebie.
Jakby tego było mało Doremus niemal całkowicie zrezygnował z delikatności, z aluzji i zaczął walić banałami i budować sceny w sposób przerażająco łopatologiczny (jak w scenie śpiewania przez bohaterkę piosenki REM). Wszystko, czym się tak bardzo zachwycałem w pierwszej części, zostało rozmienione na drobne, przeżute i zmienione w szarą narracyjną breję. Zawód na całej linii.
Ocena: 4
Kiedy pojawili się dwaj pretendenci do serca bohaterki, byłem w siódmym niebie. Spodobało mi się to, w jaki sposób budował niewerbalne relacje, jak opowieść i obrazy nabierały niezwykle intymnego charakteru. Doremus nie jest może w komunikacji niewerbalnej mistrzem takim jak Marco Berger, ma bowiem skłonność do popadania w efekciarstwo (jak asynchroniczność obrazu i dźwięku), mimo to zbudował bardzo piękną, wręcz magiczną historię.
Niestety. Dla Doremusa fabuła ewidentnie była za prosta. W drugiej połowie filmu zaczęło się więc dokładanie kolejnych wątków interpretacyjnych. Zamiast o emocjonalnym trójkącie nagle reżyser zaczął opowiadać o kobiecych problemach w miejscu pracy, o nieprzepracowanych relacjach rodzinnych, o poszukiwaniu siły. Pod koniec filmu miałem wrażenie, że uczestniczę jako kibic w sesji terapeutycznej, na której bohaterka uczy się, jak pokochać samą siebie.
Jakby tego było mało Doremus niemal całkowicie zrezygnował z delikatności, z aluzji i zaczął walić banałami i budować sceny w sposób przerażająco łopatologiczny (jak w scenie śpiewania przez bohaterkę piosenki REM). Wszystko, czym się tak bardzo zachwycałem w pierwszej części, zostało rozmienione na drobne, przeżute i zmienione w szarą narracyjną breję. Zawód na całej linii.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz