流浪地球 (2019)
SPOILER
Podczas seansu "Wędrującej Ziemi" cały czas miałem wątpliwości, czy to rzeczywiście jest film z Chin. Poza językiem bohaterów (i to nie wszystkich) nic bowiem na to nie wskazuje. Za to wszystko sugerowało, że oglądam produkcję Asylum.
Już punkt wyjścia "Wędrującej Ziemi" jest szalony. Oto Słońce wchodzi w końcową fazę swojego istnienia. Wkrótce zacznie się rozszerzać pochłaniając koleje planety układu. Ludzkość postanawia zatrzymać wirowy ruch Ziemi i za sprawą tysięcy potężnych silników rakietowych ruszyć planetę w trwającą 2,5 tysiąca lat podróż do innego układu gwiezdnego. W tym czasie większość ludzi (i całe życie na powierzchni) przestanie istnieć. Pozostaną niedobitki żyjące w podziemnych miastach.
Zapewne literacki pierwowzór lepiej to sprzedał. Film zmienia tę fabułę w nieprawdopodobnie kiczowatą ektrawaganzę. Podkreślają to jeszcze bohaterowie, z których większość jest durniami funkcjonującymi na zasadzie comic relief. W amerykańskich widowiskach zawsze jest taka postać, która ma odpowiadać za humor. Tu jednak co druga osoba się tak zachowuje. Na dłuższą metę jest to nieznośne, zwłaszcza gdy towarzyszy temu cała masa ckliwych monologów o wartości rodziny i osobistym poświęceniu.
Jednak najbardziej amerykański jest wybór, którego dokonuje jeden z bohaterów. Może albo uratować żyjących obecnie albo przyszłość ludzkości. Wartości Dalekiego Wschodu sugerowałyby raczej to drugie podejście, podczas gdy we wszystkich amerykańskich filmach bohater wybrałby to pierwsze (tym bardziej że wśród żywych jest jego syn). Dlatego też ze zdumieniem oglądałem to, co w filmie miało miejsce.
Być może Chińczykom odpowiada tego rodzaju kino. Być może gdybym oglądał go na dużym ekranie, też byłbym pod wrażeniem. Niestety widziałem go w domu i mocno się wymęczyłem.
Ocena: 3
Podczas seansu "Wędrującej Ziemi" cały czas miałem wątpliwości, czy to rzeczywiście jest film z Chin. Poza językiem bohaterów (i to nie wszystkich) nic bowiem na to nie wskazuje. Za to wszystko sugerowało, że oglądam produkcję Asylum.
Już punkt wyjścia "Wędrującej Ziemi" jest szalony. Oto Słońce wchodzi w końcową fazę swojego istnienia. Wkrótce zacznie się rozszerzać pochłaniając koleje planety układu. Ludzkość postanawia zatrzymać wirowy ruch Ziemi i za sprawą tysięcy potężnych silników rakietowych ruszyć planetę w trwającą 2,5 tysiąca lat podróż do innego układu gwiezdnego. W tym czasie większość ludzi (i całe życie na powierzchni) przestanie istnieć. Pozostaną niedobitki żyjące w podziemnych miastach.
Zapewne literacki pierwowzór lepiej to sprzedał. Film zmienia tę fabułę w nieprawdopodobnie kiczowatą ektrawaganzę. Podkreślają to jeszcze bohaterowie, z których większość jest durniami funkcjonującymi na zasadzie comic relief. W amerykańskich widowiskach zawsze jest taka postać, która ma odpowiadać za humor. Tu jednak co druga osoba się tak zachowuje. Na dłuższą metę jest to nieznośne, zwłaszcza gdy towarzyszy temu cała masa ckliwych monologów o wartości rodziny i osobistym poświęceniu.
Jednak najbardziej amerykański jest wybór, którego dokonuje jeden z bohaterów. Może albo uratować żyjących obecnie albo przyszłość ludzkości. Wartości Dalekiego Wschodu sugerowałyby raczej to drugie podejście, podczas gdy we wszystkich amerykańskich filmach bohater wybrałby to pierwsze (tym bardziej że wśród żywych jest jego syn). Dlatego też ze zdumieniem oglądałem to, co w filmie miało miejsce.
Być może Chińczykom odpowiada tego rodzaju kino. Być może gdybym oglądał go na dużym ekranie, też byłbym pod wrażeniem. Niestety widziałem go w domu i mocno się wymęczyłem.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz