La bonne épouse (2020)
Za "Serafinę" Martin Provost ma u mnie spory kredyt zaufania. Ale nawet ten czasami może się wyczerpać. I tak też stało się w przypadku "Jak być dobrą żoną". Ten film oferuje sporo dobra, ale ma też kilka momentów, które przekraczały moje możliwości tolerancji.
Nie spodobało mi się to, jak bardzo roztrzepany jest to film. I dotyczy to zarówno fabuły jak i formy. Fabularnie jest to historia grupy młodych panien, który przybywają do szkoły uczącej, jak być dobrą żoną. Akcja rozgrywa się w latach 1967-8, kiedy we Francji eksploduje rewolucja obyczajowa. Reżyser pławi się w prezentacji anachroniczny z dzisiejszego punktu widzenia postaw. Mamy też szokujące przykłady ignorancji i mrożące krew w żyłach debilizmy, jakimi karmione są dziewczęta.
Jednak satyra na dawną obyczajowość stanowi tylko drobny fragment filmowej opowieści. "Jak być dobrą żoną" chce być zarazem historią wkraczania w dorosłość młodych bohaterek, które odkrywają seks i seksualność, jak również opowieścią o przebudzeniu starszego pokolenia kobiet, które nagle w latach 60 otrzymują okazję na restart swojego życia. Niestety uwaga reżysera tak bardzo rozprasza się, że żaden z wątków nie zostaje w sposób satysfakcjonujący rozbudowany. A kontekst kulturowy okazuje się mieć minimalne znacznie (w zasadzie żadne, mini rewolucja odbywa się niejako obok głównych wydarzeń we Francji, a starsze bohaterki doznają przebudzenia za sprawą mężczyzny, a nie ideologii lewicowych, którymi nasiąka rzekomo całe społeczeństwo).
Formalnie też Provost folguje swoim zachciankom i co jakiś czas wprowadza zaskakujące zmiany w prezentacji filmu. Co interesujące, pierwsza połowa "Jak być dobrą żoną" jest dość konsekwentnie prowadzona. Dopiero wraz z pojawieniem się bohatera granego przez Edouarda Baera zaczyna się eskalacja dziwactw. Zaskakujące najazdy kamery, czarno-biała wstawka i scena musicalowa to tylko najbardziej spektakularne z pomysłów reżysera.
Nie składa się to jednak w rzecz szczególnie interesującą. Wydaje się być raczej dość toporną propagandą. Obraz ratują jedynie świetne kreacje aktorskie. Yolande Moreau po raz kolejny pokazuje, że jest jedną z największych żyjących i aktywnych zawodowo aktorek. A Juliette Binoche świetnie odnalazła się w roli dystyngowanej damy, którą rozpala płomień namiętności. Niestety młodsze pokolenie na ich tle wypadło blado, ale też trzeba przyznać, że i scenariuszowo więcej miejsce poświęcono postaciom granym przez Moreau i Binoche, podczas gdy dziewczęta można spokojnie sprowadzić do jednego przymiotnika określającego ich charakter/temperament.
Ocena: 4
Nie spodobało mi się to, jak bardzo roztrzepany jest to film. I dotyczy to zarówno fabuły jak i formy. Fabularnie jest to historia grupy młodych panien, który przybywają do szkoły uczącej, jak być dobrą żoną. Akcja rozgrywa się w latach 1967-8, kiedy we Francji eksploduje rewolucja obyczajowa. Reżyser pławi się w prezentacji anachroniczny z dzisiejszego punktu widzenia postaw. Mamy też szokujące przykłady ignorancji i mrożące krew w żyłach debilizmy, jakimi karmione są dziewczęta.
Jednak satyra na dawną obyczajowość stanowi tylko drobny fragment filmowej opowieści. "Jak być dobrą żoną" chce być zarazem historią wkraczania w dorosłość młodych bohaterek, które odkrywają seks i seksualność, jak również opowieścią o przebudzeniu starszego pokolenia kobiet, które nagle w latach 60 otrzymują okazję na restart swojego życia. Niestety uwaga reżysera tak bardzo rozprasza się, że żaden z wątków nie zostaje w sposób satysfakcjonujący rozbudowany. A kontekst kulturowy okazuje się mieć minimalne znacznie (w zasadzie żadne, mini rewolucja odbywa się niejako obok głównych wydarzeń we Francji, a starsze bohaterki doznają przebudzenia za sprawą mężczyzny, a nie ideologii lewicowych, którymi nasiąka rzekomo całe społeczeństwo).
Formalnie też Provost folguje swoim zachciankom i co jakiś czas wprowadza zaskakujące zmiany w prezentacji filmu. Co interesujące, pierwsza połowa "Jak być dobrą żoną" jest dość konsekwentnie prowadzona. Dopiero wraz z pojawieniem się bohatera granego przez Edouarda Baera zaczyna się eskalacja dziwactw. Zaskakujące najazdy kamery, czarno-biała wstawka i scena musicalowa to tylko najbardziej spektakularne z pomysłów reżysera.
Nie składa się to jednak w rzecz szczególnie interesującą. Wydaje się być raczej dość toporną propagandą. Obraz ratują jedynie świetne kreacje aktorskie. Yolande Moreau po raz kolejny pokazuje, że jest jedną z największych żyjących i aktywnych zawodowo aktorek. A Juliette Binoche świetnie odnalazła się w roli dystyngowanej damy, którą rozpala płomień namiętności. Niestety młodsze pokolenie na ich tle wypadło blado, ale też trzeba przyznać, że i scenariuszowo więcej miejsce poświęcono postaciom granym przez Moreau i Binoche, podczas gdy dziewczęta można spokojnie sprowadzić do jednego przymiotnika określającego ich charakter/temperament.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz