Mordene i Kongo (2018)
Dwóch Norwegów ma dość bezpiecznego, spokojnego, ucywilizowanego życia w ojczyźnie. Spędza więc większość czasu w Afryce jako najemnicy. Dzicz, nieustające wojny - to sprawia, że ich serca biją mocniej, że czują, iż żyją. Ale w głębi duszy pozostali Europejczykami. Żyli na krawędzi, ale pozostali przekonani, że nic złego nie może ich spotkać, że nawet jeśli noga im się podwinie, to zostaną wybawieni przez ich ucywilizowany rząd.
Tak się jednak nie stało. Kiedy zostali schwytani przez władze Kongo i z pewnych siebie Europejczyków zmienili się w pionki, od których niewiele zależało, nawet ich własny los, odkryli, że nie są tak silni i tak nietykalni, jak im się wydawało. A bez tej rzeczywistej twardości przetrwać w obcym sobie świecie jest dużo trudniej.
"Kongo" inspirowane jest prawdziwą historią dwóch Norwegów, których władze afrykańskiego państwa oskarżyły o morderstwo i szpiegostwo. Niestety trochę trudno uwierzyć, że fabuła poza ogólnym zarysem ma cokolwiek wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami. "Kongo" wygląda bowiem na film wybity od sztancy używanej od wielu dekad. Nie ma tu miejsca na prawdziwych, wyjątkowych ludzi. Są jedynie dwuwymiarowe kukiełki wrzucone w mocno schematyczne wydarzenia. Reżyser nie pokazuje nam, kim byli owi Norwegowie i nie wychodzi poza pakiet typowych złych rzeczy, jakie mogą spotkać białych na Czarnym Kontynencie.
Najgorsze jest jednak to, że w filmie znajdują się elementy o wiele ciekawszej historii, które reżyser skrzętnie ignoruje. "Kongo" byłoby dużo lepsze, gdyby reżyser zamiast na Norwegach skupił się na różnicach kulturowych i obyczajowych pomiędzy Norwegią a Kongiem, które sprawiły, że dwójka uwięzionych Europejczyków musiała gnić w afrykańskim więzieniu. Skonfrontowanie bardzo różnych podejść do świata i może też próba rezygnacji z ewidentnego w filmie Europocentryzmu, mogła skutkować fascynującą opowieścią o możliwości lub też braku porozumienia ponad cywilizacyjnymi podziałami oraz stanowić rozliczenie z niewypowiedzianym, ale wszechobecnym poczuciem wyższości Europejczyków, którego konsekwencją jest radykalizacja postaw mieszkańców Afryki. Cóż, "Kongo" nie jest niestety takim filmem.
Ocena: 4
Tak się jednak nie stało. Kiedy zostali schwytani przez władze Kongo i z pewnych siebie Europejczyków zmienili się w pionki, od których niewiele zależało, nawet ich własny los, odkryli, że nie są tak silni i tak nietykalni, jak im się wydawało. A bez tej rzeczywistej twardości przetrwać w obcym sobie świecie jest dużo trudniej.
"Kongo" inspirowane jest prawdziwą historią dwóch Norwegów, których władze afrykańskiego państwa oskarżyły o morderstwo i szpiegostwo. Niestety trochę trudno uwierzyć, że fabuła poza ogólnym zarysem ma cokolwiek wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami. "Kongo" wygląda bowiem na film wybity od sztancy używanej od wielu dekad. Nie ma tu miejsca na prawdziwych, wyjątkowych ludzi. Są jedynie dwuwymiarowe kukiełki wrzucone w mocno schematyczne wydarzenia. Reżyser nie pokazuje nam, kim byli owi Norwegowie i nie wychodzi poza pakiet typowych złych rzeczy, jakie mogą spotkać białych na Czarnym Kontynencie.
Najgorsze jest jednak to, że w filmie znajdują się elementy o wiele ciekawszej historii, które reżyser skrzętnie ignoruje. "Kongo" byłoby dużo lepsze, gdyby reżyser zamiast na Norwegach skupił się na różnicach kulturowych i obyczajowych pomiędzy Norwegią a Kongiem, które sprawiły, że dwójka uwięzionych Europejczyków musiała gnić w afrykańskim więzieniu. Skonfrontowanie bardzo różnych podejść do świata i może też próba rezygnacji z ewidentnego w filmie Europocentryzmu, mogła skutkować fascynującą opowieścią o możliwości lub też braku porozumienia ponad cywilizacyjnymi podziałami oraz stanowić rozliczenie z niewypowiedzianym, ale wszechobecnym poczuciem wyższości Europejczyków, którego konsekwencją jest radykalizacja postaw mieszkańców Afryki. Cóż, "Kongo" nie jest niestety takim filmem.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz