Submergence (2017)
Czy Wim Wenders cierpi na jakąś formę demencji? "Zanurzeni" wyglądają na dzieło zrobione przez debiutanta, która bardzo chce się pochwalić, co też potrafi. Wenders jednak debiutantem nie jest. Można więc było się spodziewać, że opowieść o dwójce osób, które pozostają pod wrażeniem swojego spotkania długo po tym, jak zostają rozdzieleni, w niebanalny sposób zaprezentuje bohaterów i ich doświadczenia. Choć z drugiej strony, "Spotkanie w Palermo" już dekadę temu było dla mnie bolesną lekcją tego, jak fatalnym reżyserem bywa Wenders.
"Zanurzeni" to opowieść o badaczce oceanów i szpiegu, którzy spotkali się w miłym pensjonacie i pozwolili sobie na romans. To, co się wydarzyło podczas tych magicznych dni, wspominają później, kiedy każde z nich zajęte jest własnymi sprawami (ona ma badać głębiny Atlantyku, on jest więźniem somalijskich islamskich fundamentalistów). I wspomnienia te, a raczej sposób ich prezentacji, budzą mój niesmak. Wenders korzysta bowiem z najbardziej oklepanego zestawu chwytów, na który składają się:
- smętna muzyka z dominacją instrumentów smyczkowych
- niezliczone ujęcia twarzy bohaterów wpatrujących się w dal
- egzaltowane dialogi, które mają udawać, że mamy do czynienia z duchowym przeżyciem
- zdjęcia zapierających dech krajobrazów, które mają tworzyć wrażenie na poły magicznego świata (bo czymże są wspomnienia romansu, jeśli nie formą baśni?)
Tyle że w surowej postaci ten zestaw jest nie do wytrzymania. Muzyka męczyła, aktorzy nudzili, a zdjęcia wcale nie odwracały uwagi od pustki, jaką jest ten film. Wenders nie był w stanie tchnąć w to wszystko życia. Zachował się jak typowy żółtodziób, który mechanicznie powiela wyuczone działania, nie dając nic od siebie.
Z tego też powodu "Zanurzeni" zmienili się w głupiutkie filmidło, na które naprawdę szkoda jest czasu.
Ocena: 3
"Zanurzeni" to opowieść o badaczce oceanów i szpiegu, którzy spotkali się w miłym pensjonacie i pozwolili sobie na romans. To, co się wydarzyło podczas tych magicznych dni, wspominają później, kiedy każde z nich zajęte jest własnymi sprawami (ona ma badać głębiny Atlantyku, on jest więźniem somalijskich islamskich fundamentalistów). I wspomnienia te, a raczej sposób ich prezentacji, budzą mój niesmak. Wenders korzysta bowiem z najbardziej oklepanego zestawu chwytów, na który składają się:
- smętna muzyka z dominacją instrumentów smyczkowych
- niezliczone ujęcia twarzy bohaterów wpatrujących się w dal
- egzaltowane dialogi, które mają udawać, że mamy do czynienia z duchowym przeżyciem
- zdjęcia zapierających dech krajobrazów, które mają tworzyć wrażenie na poły magicznego świata (bo czymże są wspomnienia romansu, jeśli nie formą baśni?)
Tyle że w surowej postaci ten zestaw jest nie do wytrzymania. Muzyka męczyła, aktorzy nudzili, a zdjęcia wcale nie odwracały uwagi od pustki, jaką jest ten film. Wenders nie był w stanie tchnąć w to wszystko życia. Zachował się jak typowy żółtodziób, który mechanicznie powiela wyuczone działania, nie dając nic od siebie.
Z tego też powodu "Zanurzeni" zmienili się w głupiutkie filmidło, na które naprawdę szkoda jest czasu.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz