Господ постои, името ѝ е Петрунија (2019)
SPOILER
Jedna z najbardziej chaotycznych i nieprzemyślanych fabuł ostatnich lat, jaką miałem okazję obejrzeć. Jak rozumiem, sfrustrowana kobieta po 30-tce i nieprzemyślany akt złamania uświęconej tradycji miały dać początek dominu zdarzeń, który będzie zarówno komentarzem do obecnej sytuacji kobiet w obyczajowo mocno patriarchalnym społeczeństwie jak i osobistą podróżą bohaterki ku wewnętrznej przemianie. Szkoda, że film został tak nakręcony, że praktycznie nic z tego nie zostało.
Jest mi naprawdę trudno uwierzyć, że za reżyserię "Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia" odpowiada kobieta. Dawno nie widziałem bowiem filmu równie powierzchownie i bezradnie traktującego temat miejsca kobiety we współczesnym świecie. Choć chce sprawiać takie wrażenie, to wcale nie jest opowieścią emancypacyjną. Walka kobiet o swoje ogranicza się tu do pustej demagogii uprawianej przez sfrustrowaną dziennikarkę. Sama Petrunia okazuje się zaś bohaterką jednej z najbardziej samczych historii, jakie można sobie wyobrazić. Jest księżniczką zamkniętą w wieży (komisariacie). Pojawia się dzielny rycerz (policjant) i ratuje ją przed smokiem (wściekłym tłumem). Koniec wyraźnie sugeruje początki związku i tak dochodzimy do happy endu, którym jest to, że 32-letnia Petrunia w końcu przestanie być starą panną...
W jakim świecie jest to opowieść emancypacyjna? I nie zmienią tego potoki słów o kobietach i religii, o mobbingu i przemocy seksualnej. Ten film wyraźnie pokazuje, że czasami czyny mówią więcej niż słowa.
Ocena: 4
Jedna z najbardziej chaotycznych i nieprzemyślanych fabuł ostatnich lat, jaką miałem okazję obejrzeć. Jak rozumiem, sfrustrowana kobieta po 30-tce i nieprzemyślany akt złamania uświęconej tradycji miały dać początek dominu zdarzeń, który będzie zarówno komentarzem do obecnej sytuacji kobiet w obyczajowo mocno patriarchalnym społeczeństwie jak i osobistą podróżą bohaterki ku wewnętrznej przemianie. Szkoda, że film został tak nakręcony, że praktycznie nic z tego nie zostało.
Jest mi naprawdę trudno uwierzyć, że za reżyserię "Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia" odpowiada kobieta. Dawno nie widziałem bowiem filmu równie powierzchownie i bezradnie traktującego temat miejsca kobiety we współczesnym świecie. Choć chce sprawiać takie wrażenie, to wcale nie jest opowieścią emancypacyjną. Walka kobiet o swoje ogranicza się tu do pustej demagogii uprawianej przez sfrustrowaną dziennikarkę. Sama Petrunia okazuje się zaś bohaterką jednej z najbardziej samczych historii, jakie można sobie wyobrazić. Jest księżniczką zamkniętą w wieży (komisariacie). Pojawia się dzielny rycerz (policjant) i ratuje ją przed smokiem (wściekłym tłumem). Koniec wyraźnie sugeruje początki związku i tak dochodzimy do happy endu, którym jest to, że 32-letnia Petrunia w końcu przestanie być starą panną...
W jakim świecie jest to opowieść emancypacyjna? I nie zmienią tego potoki słów o kobietach i religii, o mobbingu i przemocy seksualnej. Ten film wyraźnie pokazuje, że czasami czyny mówią więcej niż słowa.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz