My Zoe (2019)
SPOILER
Kiedyś wydawało mi się, że z Julie Delpy będzie całkiem interesująca reżyserka. W "Dwóch dniach w Paryżu" pokazała, że dobrze przyjrzała się filmowcom pracującym za kamerą i potrafi kręcić proste, nawet skromne, a jednak niezwykle bogate w treści opowiastki o ludzkich interakcjach. Już jednak w "Lolo" zauważyłem, że kiedy mnoży tematy, to jej panowanie nad całością filmowego materiału ulega nadwątleniu. "Moja mała Zoe" dostarcza kolejnego potwierdzenia tej obserwacji.
Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że najnowszy film reżyserski Delpy jest dość prosty i opowiada o tym, do czego jest zdolna matka, której dziecko umarło. Wystarczy jednak pozostać z filmem na dłużej, by okazało się, że tematów poruszanych przez reżyserkę starczyłoby na kilka pełnokrwistych dramatów. W zasadzie z grubsza można powiedzieć, że każdy akt "Mojej małej Zoe" to odrębna historia.
W pierwszej Zoe jest niczym więcej jak pałeczką sztafetową przekazywaną sobie przez byłych małżonków. To opowieść o relacji, której już nie ma, ale która nie została zakończona i nie zostanie zakończona, ponieważ jest dziecko nieustannie przypominające o tym, co ich kiedyś łączyło. Delpy pokazuje tu zniuansowaną toksyczność relacji i nieharmonijność, ponieważ byli małżonkowie nie podzielają oceny relacji i szans na wspólną przyszłość.
Druga jest opowieścią o dramacie rodziców, których dziecko przeżyło wypadek i walczy o życie. W tej części reżyserka skupia się na bezradności pary, która nie może nic zrobić, by pomóc córce. Pozostaje im jedynie słuchać medycznego żargonu i karmić się nadzieją, która z każdym kolejnym dniem staje się wątlejsza. To również opowieść o strachu i przerażeniu pompującym poczucie winy, aż dojdzie do emocjonalnej eksplozji.
I wreszcie trzecia część, która skupia się na etycznie wątpliwych rozwiązaniach, jakie umożliwia współczesna nauka. To opowieść o poszukiwaniu początku tam, gdzie powinien nastąpić koniec. O klonowaniu, jako formie odzyskania tego, co zostało z życia wykreślone.
O ile dwie pierwsze historie Delpy jakoś się udały, o tyle trzecia wypada bardzo słabo. Merytorycznie i emocjonalnie prowadzone rozmowy są naprawdę słabiutkie. Relacje pomiędzy głównymi bohaterami tej części historii również pozostawiają wiele do życzenia. Trywializują cały film i pokazują, że poza cierpiącą Delpy (która zagrała główną kobiecą rolę), nie ma tu nic ciekawego dla widza.
Ocena: 4
Kiedyś wydawało mi się, że z Julie Delpy będzie całkiem interesująca reżyserka. W "Dwóch dniach w Paryżu" pokazała, że dobrze przyjrzała się filmowcom pracującym za kamerą i potrafi kręcić proste, nawet skromne, a jednak niezwykle bogate w treści opowiastki o ludzkich interakcjach. Już jednak w "Lolo" zauważyłem, że kiedy mnoży tematy, to jej panowanie nad całością filmowego materiału ulega nadwątleniu. "Moja mała Zoe" dostarcza kolejnego potwierdzenia tej obserwacji.
Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że najnowszy film reżyserski Delpy jest dość prosty i opowiada o tym, do czego jest zdolna matka, której dziecko umarło. Wystarczy jednak pozostać z filmem na dłużej, by okazało się, że tematów poruszanych przez reżyserkę starczyłoby na kilka pełnokrwistych dramatów. W zasadzie z grubsza można powiedzieć, że każdy akt "Mojej małej Zoe" to odrębna historia.
W pierwszej Zoe jest niczym więcej jak pałeczką sztafetową przekazywaną sobie przez byłych małżonków. To opowieść o relacji, której już nie ma, ale która nie została zakończona i nie zostanie zakończona, ponieważ jest dziecko nieustannie przypominające o tym, co ich kiedyś łączyło. Delpy pokazuje tu zniuansowaną toksyczność relacji i nieharmonijność, ponieważ byli małżonkowie nie podzielają oceny relacji i szans na wspólną przyszłość.
Druga jest opowieścią o dramacie rodziców, których dziecko przeżyło wypadek i walczy o życie. W tej części reżyserka skupia się na bezradności pary, która nie może nic zrobić, by pomóc córce. Pozostaje im jedynie słuchać medycznego żargonu i karmić się nadzieją, która z każdym kolejnym dniem staje się wątlejsza. To również opowieść o strachu i przerażeniu pompującym poczucie winy, aż dojdzie do emocjonalnej eksplozji.
I wreszcie trzecia część, która skupia się na etycznie wątpliwych rozwiązaniach, jakie umożliwia współczesna nauka. To opowieść o poszukiwaniu początku tam, gdzie powinien nastąpić koniec. O klonowaniu, jako formie odzyskania tego, co zostało z życia wykreślone.
O ile dwie pierwsze historie Delpy jakoś się udały, o tyle trzecia wypada bardzo słabo. Merytorycznie i emocjonalnie prowadzone rozmowy są naprawdę słabiutkie. Relacje pomiędzy głównymi bohaterami tej części historii również pozostawiają wiele do życzenia. Trywializują cały film i pokazują, że poza cierpiącą Delpy (która zagrała główną kobiecą rolę), nie ma tu nic ciekawego dla widza.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz