One Night in Miami... (2020)
Widzę, że moda na film teatralne rozkręca się na dobre. "Pewnej nocy w Miami..." to bowiem kolejny oglądany przeze mnie w ostatnim czasie obraz, w którym aktorzy grają z manierą spotykaną albo w filmach sprzed lat 70. albo na scenie, a dialogi budowane są z nadmiernej liczby słów i prezentowane w zbitkach, jakie nigdy nie miałyby miejsce w normalnej rozmowie (chyba że prowadziłyby ją przesadnie egzaltowane jednostki mające zbyt duże mniemanie o sobie i niewystarczającą edukację). Tak naprawdę "Pewnej nocy w Miami..." nie jest opowieścią o spotkaniu czwórki wielkich Afroamerykanów II połowy ubiegłego stulecia. Znane postacie są jedynie figurami stylistycznymi w oratorskim przedstawieniu, jakim jest ten film.
Powyższe nie jest samo w sobie zarzutem. To, co mi przeszkadzało, to brak pewności siebie reżyserki-debiutantki, która najwyraźniej nie do końca wierzyła w atrakcyjność słowa mówionego. Zamiast więc skupić się na słownych potyczkach i przerzucaniu się przez bohaterów argumentami, King próbuje rozrzedzić teatralną atmosferę a to zmieniając miejsce, a to wprowadzając filmowe przerywniki.
Niestety to działanie ma odwrotny do zamierzonego skutek. Nie sprawia, że sceniczność przestaje być odczuwana, lecz bardziej podkreśla sztuczność i teatralność każdej sceny. Wstawki "filmowe" odbierałem podobnie jak reklamy przerywające filmy w stacjach komercyjnych: urywały to, co ciekawe, a przy okazji wydłużały całość ponad miarę. Dla mnie "Pewnej nocy w Miami..." zaczyna się tak naprawdę dopiero po godzinie, kiedy w końcu rozmowy między bohaterami nabierają rumieńców. Z filmowych wstawek podobała mi się tylko jedna - scena z bostońskiego klubu, kiedy padły mikrofony i Sam Cooke musiał śpiewać bez nich.
Brak zdecydowania w wykorzystaniu teatralnej formy filmu sprawia też, że bohaterowie nie byli w stanie mnie zainteresować, ich interakcjom brakowało emocjonalnego "kopa", a większości argumentom iskry, która pobudzałaby mnie do myślenia. Oglądając "Pewnej nocy w Miami..." przypomniał mi się "Syn Ameryki". To także jest film niezwykle teatralny, tam również wszystkie rozmowy poruszają problemy rasowe. Tamten film wydał mi się jednak bardziej szczery i zarówno emocjonalnie jak i intelektualnie mocniej mnie zaangażował.
Ocena: 5
Powyższe nie jest samo w sobie zarzutem. To, co mi przeszkadzało, to brak pewności siebie reżyserki-debiutantki, która najwyraźniej nie do końca wierzyła w atrakcyjność słowa mówionego. Zamiast więc skupić się na słownych potyczkach i przerzucaniu się przez bohaterów argumentami, King próbuje rozrzedzić teatralną atmosferę a to zmieniając miejsce, a to wprowadzając filmowe przerywniki.
Niestety to działanie ma odwrotny do zamierzonego skutek. Nie sprawia, że sceniczność przestaje być odczuwana, lecz bardziej podkreśla sztuczność i teatralność każdej sceny. Wstawki "filmowe" odbierałem podobnie jak reklamy przerywające filmy w stacjach komercyjnych: urywały to, co ciekawe, a przy okazji wydłużały całość ponad miarę. Dla mnie "Pewnej nocy w Miami..." zaczyna się tak naprawdę dopiero po godzinie, kiedy w końcu rozmowy między bohaterami nabierają rumieńców. Z filmowych wstawek podobała mi się tylko jedna - scena z bostońskiego klubu, kiedy padły mikrofony i Sam Cooke musiał śpiewać bez nich.
Brak zdecydowania w wykorzystaniu teatralnej formy filmu sprawia też, że bohaterowie nie byli w stanie mnie zainteresować, ich interakcjom brakowało emocjonalnego "kopa", a większości argumentom iskry, która pobudzałaby mnie do myślenia. Oglądając "Pewnej nocy w Miami..." przypomniał mi się "Syn Ameryki". To także jest film niezwykle teatralny, tam również wszystkie rozmowy poruszają problemy rasowe. Tamten film wydał mi się jednak bardziej szczery i zarówno emocjonalnie jak i intelektualnie mocniej mnie zaangażował.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz