Ma Rainey's Black Bottom (2020)
Za każdym razem, kiedy na ekranie pojawia się Ma Rainey, trudno powstrzymać się od postawy lekceważenia. Widzimy nie pierwszej już młodości kobietę w ostrym makijażu, w którym wygląda jak skrzyżowanie klauna z porcelanową laleczką. Chodzi, siedzi, mówi niczym chłopka. Nie ma w niej żadnego wyrafinowania, aż prosi się o to, by patrzeć na nią z góry. Ci jednak, którzy tak postępują, popełniają największy błąd w życiu. Ma Rainey przeżyła swoje i przetrwała. Rozumie mechanizmy władzy, dzięki czemu triumfuje tam, gdzie wielu innych przegrało.
Sukces nie uderzył jej do głowy. Nie nabrała się na iluzję, że coś znaczy w świecie pełnym białych ludzi, z których największa menda może decydować o życiu i śmierci czarnoskórych Amerykanów. Mając to w pamięci zyskała kontrolę nad swoim życiem. Sprawia, że biali ludzie skaczą, jak im zagra. Jej makijaż, zachowanie, sposób mówienia są przejaskrawioną formą tego, kim jest. W ten sposób rzuca wyzwanie światu. Wie, że jak długo ludzie będą masowo kupować jej płyty i chodzić na jej koncerty, pozostaje nietykalna. I korzysta z tego maksymalnie.
Obserwujący ją młody trębacz jest przekonany, że też rozgryzł system. Jest przebojowy, wierzy w swój talent. Już widzi się tam, gdzie teraz jest Ma Rainey. A może nawet wyżej. Chwali się swoimi umiejętnościami manipulowania białymi ludźmi. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że to, co jest strategią przetrwania dla Ma Rainey, w jego przypadku jest wyłącznie wyrazem gniewu i bezradności, efektem niezaleczonej rany na duszy, której doznał jako dziecko, kiedy był świadkiem okrutnych rzeczy.
"Ma Rainey: Matka bluesa" to mistrzowskie studium tego, czym jest władza, jej iluzoryczności i efemeryczności. Kluczową sceną jest ta, w której biały szef studia nagraniowego orientuje się, że piosenkarka nie podpisała dokumentów przekazujących mu praw do nagranych właśnie utworów. Ta prosta scena, tak niepozorna, że może umknąć większości widzom w natłoku bardziej efektownych sekwencji jak choćby mocny monolog Levee'a, zawiera całą prawdę o władzy, o relacjach pomiędzy rasami i płciami. Reszta jest wyłącznie podprowadzeniem i komentarzem do niej (łącznie z równie umykającą widzom sceną, w której Levee oddaje piosenki szefowi studia).
George C. Wolfe nakręcił film, którego miejsce jest wśród największych dzieł dramatycznych kina amerykańskiego lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Ma tę samą formę, skupiony jest głównie na słowie, czym przywodzi na myśl przedstawienia teatralne. Oczywiście pół wieku temu takie filmy o takiej tematyce nie mogłyby powstać. Jest to więc również swoistego rodzaju lekcja historii.
Wolfe nigdy wcześniej nie nakręcił filmu, który choćby w połowie tak bardzo by mnie zachwycił. Poza świetnie skonstruowaną fabułą i doskonale napisanymi dialogami, wielkimi atutami są też potężne kreacje aktorskie. Chadwick Boseman zasługuje na wszystkie możliwe pochwały. I nie uważam, że obsypany został nagrodami za tę kreację tylko dlatego, że przedwcześnie zmarł. Równie wspaniała jest też Viola Davis. Uważam, że jest to jedna z jej najlepszych kreacji w całej karierze.
Jedyne, co mi trochę przeszkadzało, to nieustanne powtarzanie tytułu. Jakby twórcy chcieli zapisać się w księdze rekordów Guinnessa.
Ocena: 8
Sukces nie uderzył jej do głowy. Nie nabrała się na iluzję, że coś znaczy w świecie pełnym białych ludzi, z których największa menda może decydować o życiu i śmierci czarnoskórych Amerykanów. Mając to w pamięci zyskała kontrolę nad swoim życiem. Sprawia, że biali ludzie skaczą, jak im zagra. Jej makijaż, zachowanie, sposób mówienia są przejaskrawioną formą tego, kim jest. W ten sposób rzuca wyzwanie światu. Wie, że jak długo ludzie będą masowo kupować jej płyty i chodzić na jej koncerty, pozostaje nietykalna. I korzysta z tego maksymalnie.
Obserwujący ją młody trębacz jest przekonany, że też rozgryzł system. Jest przebojowy, wierzy w swój talent. Już widzi się tam, gdzie teraz jest Ma Rainey. A może nawet wyżej. Chwali się swoimi umiejętnościami manipulowania białymi ludźmi. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że to, co jest strategią przetrwania dla Ma Rainey, w jego przypadku jest wyłącznie wyrazem gniewu i bezradności, efektem niezaleczonej rany na duszy, której doznał jako dziecko, kiedy był świadkiem okrutnych rzeczy.
"Ma Rainey: Matka bluesa" to mistrzowskie studium tego, czym jest władza, jej iluzoryczności i efemeryczności. Kluczową sceną jest ta, w której biały szef studia nagraniowego orientuje się, że piosenkarka nie podpisała dokumentów przekazujących mu praw do nagranych właśnie utworów. Ta prosta scena, tak niepozorna, że może umknąć większości widzom w natłoku bardziej efektownych sekwencji jak choćby mocny monolog Levee'a, zawiera całą prawdę o władzy, o relacjach pomiędzy rasami i płciami. Reszta jest wyłącznie podprowadzeniem i komentarzem do niej (łącznie z równie umykającą widzom sceną, w której Levee oddaje piosenki szefowi studia).
George C. Wolfe nakręcił film, którego miejsce jest wśród największych dzieł dramatycznych kina amerykańskiego lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Ma tę samą formę, skupiony jest głównie na słowie, czym przywodzi na myśl przedstawienia teatralne. Oczywiście pół wieku temu takie filmy o takiej tematyce nie mogłyby powstać. Jest to więc również swoistego rodzaju lekcja historii.
Wolfe nigdy wcześniej nie nakręcił filmu, który choćby w połowie tak bardzo by mnie zachwycił. Poza świetnie skonstruowaną fabułą i doskonale napisanymi dialogami, wielkimi atutami są też potężne kreacje aktorskie. Chadwick Boseman zasługuje na wszystkie możliwe pochwały. I nie uważam, że obsypany został nagrodami za tę kreację tylko dlatego, że przedwcześnie zmarł. Równie wspaniała jest też Viola Davis. Uważam, że jest to jedna z jej najlepszych kreacji w całej karierze.
Jedyne, co mi trochę przeszkadzało, to nieustanne powtarzanie tytułu. Jakby twórcy chcieli zapisać się w księdze rekordów Guinnessa.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz