Minari (2020)
Zupełnie mnie nie dziwi, że w ostatnim sezonie oscarowym "Minari" obok "Nomadland" należał do faworytów. Oba bowiem z ducha są do siebie podobne jak dwie krople wody. Oba mitologizują rzeczywistość, nadają jej nutę nostalgicznej poetyki, wygładzając przy okazji okrutne brzegi. Ameryka czasów Reagana wygląda tu jak baśniowa idylla żywcem wyjęta ze snów współczesnych republikanów. AIDS, początek kokainowej epidemii, kolejna fala walk o równouprawnienie płci w miejscu pracy - nic z tego w "Minari" nie istnieje. Jest za to piękno rustykalnego życia, jest cudownie akceptująca lokalna społeczność, jest działająca służba zdrowią, na którą stać nawet pracowników zakładu drobiowego, jest wreszcie ziemia obiecana imigrantów.
O ile jednak mitologizowanie i upiększanie rzeczywistości w "Nomadland" sprawiło, że film nie przypadł mi do gustu, o tyle z "Minari" jest inaczej. Naiwny pejzaż amerykański zrównoważony został interesującym dramatem rodzinnym. Widzimy bohaterów próbujących desperacko uwić sobie własne rodzinne gniazdo, a jednak ich osobiste obsesje sprawią, że znajdą się na krawędzi katastrofy. On próbuje za wszelką cenę udowodnić, że jest radzącym sobie samcem alfa, przy czym dowodem tego ma być zysk materialny. W ten sposób staje się zupełnie ślepy na potrzeby emocjonalne swoich najbliższych. Ona z kolei pozostaje więźniem lęku o swoje dziecko, co sprawia, że neguje potrzebę zmiany wierząc, że minimum bezpieczeństwa, jakie zapewniało status quo, jest najlepszym rozwiązaniem. W ten sposób zamyka się na pozytywy związane ze zmianą i sama przykłada się do budowy muru, który powoli oddziela ją od ukochanego. W tym swoim zaślepieniu oboje nie zauważają, ile dobra niepostrzeżenie pojawia się w ich życiu.
Siłą "Minari" jest też jego szczerość. Twórcy bazując na znanym schemacie amerykańskiego kina spod znaku Sundance nie starają się udziwnieniami wprowadzać wrażenie, że są oryginalni. Nie poszli też w patetyczny artyzm. Zamiast tego skoncentrowali się na solidnym zbudowaniu relacji między bohaterami, a przy pomocy gry aktorskiej, zdjęć i muzyki całość w sposób atrakcyjny dla widza opowiedzieli.
Ocena: 7
O ile jednak mitologizowanie i upiększanie rzeczywistości w "Nomadland" sprawiło, że film nie przypadł mi do gustu, o tyle z "Minari" jest inaczej. Naiwny pejzaż amerykański zrównoważony został interesującym dramatem rodzinnym. Widzimy bohaterów próbujących desperacko uwić sobie własne rodzinne gniazdo, a jednak ich osobiste obsesje sprawią, że znajdą się na krawędzi katastrofy. On próbuje za wszelką cenę udowodnić, że jest radzącym sobie samcem alfa, przy czym dowodem tego ma być zysk materialny. W ten sposób staje się zupełnie ślepy na potrzeby emocjonalne swoich najbliższych. Ona z kolei pozostaje więźniem lęku o swoje dziecko, co sprawia, że neguje potrzebę zmiany wierząc, że minimum bezpieczeństwa, jakie zapewniało status quo, jest najlepszym rozwiązaniem. W ten sposób zamyka się na pozytywy związane ze zmianą i sama przykłada się do budowy muru, który powoli oddziela ją od ukochanego. W tym swoim zaślepieniu oboje nie zauważają, ile dobra niepostrzeżenie pojawia się w ich życiu.
Siłą "Minari" jest też jego szczerość. Twórcy bazując na znanym schemacie amerykańskiego kina spod znaku Sundance nie starają się udziwnieniami wprowadzać wrażenie, że są oryginalni. Nie poszli też w patetyczny artyzm. Zamiast tego skoncentrowali się na solidnym zbudowaniu relacji między bohaterami, a przy pomocy gry aktorskiej, zdjęć i muzyki całość w sposób atrakcyjny dla widza opowiedzieli.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz