House of Gucci (2021)
Scott niestety cierpi na tę samą przypadłość co Malick. Brawurowo pędzi przed siebie, zagarnia kolejne projekty, tworzy w obłędnym tempie, wypluwając z siebie jeden film po drugim. I nic, absolutnie nic dobrego z tego nie wynika. Świetne są tylko punkty wyjścia. Brakuje jednak pomysłu na rozwinięcie.
"Dom Gucci" jest idealnym tego przykładem. Historia, za którą wziął się Scott, jest fascynująca. To opowieść o konfliktach rodzinnych, o ambicjach i o tym, jak Gucci musiało spłonąć, by odrodzić się niczym feniks. Co z tym olbrzymim potencjałem zrobił Scott? Nic. Zero. Jego "Dom Gucci" jest filmem zbędnym. Pokazuje urywki zdarzeń i nic ponadto. Szczerze, to ciekawsze są wpisy na Wikipedii od tego, co zaprezentował Scott.
Nie odnajduję żadnego klucza, który mógłby wyjaśnić, po co Scott w ogóle wziął się za tę historię. Nie jest to bowiem studium charakterów. Bohaterowie zostali tu przysłonięci jaskrawymi maskami. Wyglądają raczej jak postacie wyjęte z amerykańskich sitcomów a la "Wszyscy kochają Raymonda". Szczególnie rzuca się to w oczy w przypadku Paola Gucciego. Metamorfoza Jareda Leto jest może od strony charakteryzacje fascynująca, ale to nie jest postać z krwi i kości, tylko jakiś klaun, ożywiona karykatura.
Paolo to jednak drobiazg, który jedynie pozostawia niesmak. To, jak poważnym problemem jest brak rozbudowanych portretów psychologicznych, staje się jasne w trzecim akcie, kiedy rozpada się związek Patrizii i Maurizia. Scott nie jest w stanie wiarygodnie pokazać tego, co się wtedy dzieje. Maurizio wygląda tak, jakby dostał baseballem w łeb, co diametralnie zmieniło jego charakter. Patrizia też nagle z żądnej władzy harpii zmienia się w kobietę o złamanym sercu. Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego. Ale trzeba to umieć pokazać. Jeśli jednak zamiast portretów dostaje się telenowelowe kostiumy, to nie ma na to żadnych szans.
"Dom Gucci" nie sprawdza się też jako opowieść o władzy, pieniądzach, intrygach. Scott nie potrafił utkać sieci zależności, w której postacie byłyby tylko elementami bardziej uniwersalnych mechanizmów odsłaniających podstawowe aspekty ludzkiej natury. Pieniądze są tu pokazywane w równie uproszczony sposób, co w teledyskach raperów z blokowisk, którzy nagle się dorobili na jednym hicie. Intrygi są tak grubymi nićmi szyte, że potrzeba naprawdę przerysowanych klaunów w postaci Paola, żeby w ogóle można było udawać, że mogły mieć miejsce. Scott sięga po prawdziwą historię, po czym wszystko zmienia w stereotypowe rozwiązania narracyjne.
"Dom Gucci" jest również fatalny od strony formalnej. Dawno już nie spotkałem się z tak nieudolnie wplecioną muzyką do filmu. Nie mogłem się opędzić od wrażenia, że utwory były w zasadzie przypadkowe, dobrane według prostego klucza: opera-klasyk popu-opera-klasyk popu... i tak aż do napisów końcowych. Wizualnie film też pozostawia wiele do życzenia. Naprawdę nie sposób uwierzyć, że Scott zabrał widzów za kulisy modowego imperium. Równie dobrze bohaterowie mogliby prowadzić masarnię.
Ten film jest tandetą w stylu "podróbek" Gucci. Niby Ridley Scott, a jednak to tylko tanie echo oryginału.
Ocena: 3
"Dom Gucci" jest idealnym tego przykładem. Historia, za którą wziął się Scott, jest fascynująca. To opowieść o konfliktach rodzinnych, o ambicjach i o tym, jak Gucci musiało spłonąć, by odrodzić się niczym feniks. Co z tym olbrzymim potencjałem zrobił Scott? Nic. Zero. Jego "Dom Gucci" jest filmem zbędnym. Pokazuje urywki zdarzeń i nic ponadto. Szczerze, to ciekawsze są wpisy na Wikipedii od tego, co zaprezentował Scott.
Nie odnajduję żadnego klucza, który mógłby wyjaśnić, po co Scott w ogóle wziął się za tę historię. Nie jest to bowiem studium charakterów. Bohaterowie zostali tu przysłonięci jaskrawymi maskami. Wyglądają raczej jak postacie wyjęte z amerykańskich sitcomów a la "Wszyscy kochają Raymonda". Szczególnie rzuca się to w oczy w przypadku Paola Gucciego. Metamorfoza Jareda Leto jest może od strony charakteryzacje fascynująca, ale to nie jest postać z krwi i kości, tylko jakiś klaun, ożywiona karykatura.
Paolo to jednak drobiazg, który jedynie pozostawia niesmak. To, jak poważnym problemem jest brak rozbudowanych portretów psychologicznych, staje się jasne w trzecim akcie, kiedy rozpada się związek Patrizii i Maurizia. Scott nie jest w stanie wiarygodnie pokazać tego, co się wtedy dzieje. Maurizio wygląda tak, jakby dostał baseballem w łeb, co diametralnie zmieniło jego charakter. Patrizia też nagle z żądnej władzy harpii zmienia się w kobietę o złamanym sercu. Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego. Ale trzeba to umieć pokazać. Jeśli jednak zamiast portretów dostaje się telenowelowe kostiumy, to nie ma na to żadnych szans.
"Dom Gucci" nie sprawdza się też jako opowieść o władzy, pieniądzach, intrygach. Scott nie potrafił utkać sieci zależności, w której postacie byłyby tylko elementami bardziej uniwersalnych mechanizmów odsłaniających podstawowe aspekty ludzkiej natury. Pieniądze są tu pokazywane w równie uproszczony sposób, co w teledyskach raperów z blokowisk, którzy nagle się dorobili na jednym hicie. Intrygi są tak grubymi nićmi szyte, że potrzeba naprawdę przerysowanych klaunów w postaci Paola, żeby w ogóle można było udawać, że mogły mieć miejsce. Scott sięga po prawdziwą historię, po czym wszystko zmienia w stereotypowe rozwiązania narracyjne.
"Dom Gucci" jest również fatalny od strony formalnej. Dawno już nie spotkałem się z tak nieudolnie wplecioną muzyką do filmu. Nie mogłem się opędzić od wrażenia, że utwory były w zasadzie przypadkowe, dobrane według prostego klucza: opera-klasyk popu-opera-klasyk popu... i tak aż do napisów końcowych. Wizualnie film też pozostawia wiele do życzenia. Naprawdę nie sposób uwierzyć, że Scott zabrał widzów za kulisy modowego imperium. Równie dobrze bohaterowie mogliby prowadzić masarnię.
Ten film jest tandetą w stylu "podróbek" Gucci. Niby Ridley Scott, a jednak to tylko tanie echo oryginału.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz