Infinite (2021)
Jak tak dalej pójdzie, to Mark Wahlberg zostanie kolejnym Nicolasem Cage'em. Ewidentnie nie interesuje go to, w czym gra, jeśli tylko kasa się zgadza. Trudno mi bowiem zrozumieć, jak mógł zgodzić się wystąpić w dwóch koszmarnych filmowych badziewiach. Najpierw było "Śledztwo Spencera", a potem "W nieskończoność".
Ja rozumiem, że "W nieskończoność" mogło się wydawać atrakcyjne, bo za reżyserię wziął się Antoine Fuqua. Ale gość od pierwszego "Bez litości" nie nakręcił nic naprawdę dobrego, a kilka rzeczy ("Bez litości 2") wyszły mu fatalnie. Dodatkowo w którymś momencie Mark Wahlberg musiał przeczytać scenariusz. I wtedy wszelkie iluzje powinny rozwiać się jak mgła w promieniach słońca.
Już początek zapowiada, że nie będzie dobrze. Bo też zaczyna się od prologu, który dokładnie wyjaśnia całą sytuację. Kiedy jednak chwilę później poznajemy głównego bohatera, film rozwija się tak, jakby prologu nie było, jakbyśmy wszyscy żyli w niewiedzy, dlaczego bohater cierpi na dziwną formę schizofrenii. To rzecz jasna pozwala powtórzyć wszystko, co powiedziano w prologu, tylko tak rozwlekle, by wypełniło cały pierwszy akt.
Potem rzeczywistej historii nie będzie dużo więcej. Tak zwane przełamywanie blokady pamięciowej bohatera to w rzeczywistości chaotyczne cytowanie popkulturowych klisz. Są tu nawiązania i do "Matriksa" i do "Nieśmiertelnego", a nawet do "Assassin's Creed". O ile jednak w takim "Matriksie" były one fajnie wykorzystane, o tyle tutaj są one błyskami świetlnymi, które mają rozpraszać uwagę widza tak, by nie zadawał kłopotliwych pytań dotyczących potężnych dziur w scenariuszu.
Finał to zaś jedno wielkie łubudu, w którym radośnie łamane są prawa fizyki, bo skoro "Szybcy i wściekli" mogli na tym zrobić fortunę, to dlaczego inni mieliby być gorsi (i biedniejsi).
Owszem, Fuqua jest sprawnym reżyserem, więc sekwencje akcji są dobrze nakręcone. Warsztat niestety nie jest w stanie zapewnić frajdy, więc film jest nudny i przygnębiający swoją idiotyczną, niedopracowaną, wtórną fabułą.
Ocena: 3
Ja rozumiem, że "W nieskończoność" mogło się wydawać atrakcyjne, bo za reżyserię wziął się Antoine Fuqua. Ale gość od pierwszego "Bez litości" nie nakręcił nic naprawdę dobrego, a kilka rzeczy ("Bez litości 2") wyszły mu fatalnie. Dodatkowo w którymś momencie Mark Wahlberg musiał przeczytać scenariusz. I wtedy wszelkie iluzje powinny rozwiać się jak mgła w promieniach słońca.
Już początek zapowiada, że nie będzie dobrze. Bo też zaczyna się od prologu, który dokładnie wyjaśnia całą sytuację. Kiedy jednak chwilę później poznajemy głównego bohatera, film rozwija się tak, jakby prologu nie było, jakbyśmy wszyscy żyli w niewiedzy, dlaczego bohater cierpi na dziwną formę schizofrenii. To rzecz jasna pozwala powtórzyć wszystko, co powiedziano w prologu, tylko tak rozwlekle, by wypełniło cały pierwszy akt.
Potem rzeczywistej historii nie będzie dużo więcej. Tak zwane przełamywanie blokady pamięciowej bohatera to w rzeczywistości chaotyczne cytowanie popkulturowych klisz. Są tu nawiązania i do "Matriksa" i do "Nieśmiertelnego", a nawet do "Assassin's Creed". O ile jednak w takim "Matriksie" były one fajnie wykorzystane, o tyle tutaj są one błyskami świetlnymi, które mają rozpraszać uwagę widza tak, by nie zadawał kłopotliwych pytań dotyczących potężnych dziur w scenariuszu.
Finał to zaś jedno wielkie łubudu, w którym radośnie łamane są prawa fizyki, bo skoro "Szybcy i wściekli" mogli na tym zrobić fortunę, to dlaczego inni mieliby być gorsi (i biedniejsi).
Owszem, Fuqua jest sprawnym reżyserem, więc sekwencje akcji są dobrze nakręcone. Warsztat niestety nie jest w stanie zapewnić frajdy, więc film jest nudny i przygnębiający swoją idiotyczną, niedopracowaną, wtórną fabułą.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz