Cyrano (2021)
Od czasu "Kotów" musicale nie miały dobrej passy. Choć widziałem parę niezłych w ubiegłym roku, to jednak dopiero "West Side Story" odczarował gatunek i wyniósł go na wysoki poziom. "Cyrano" utrzymał ten poziom. I od razu stał się moją tegoroczną ulubioną premierą kinową.
"Cyrano" na swoim podstawowym poziomie jest klasycznym kostiumowym melodramatem. Podobnie jednak jak "West Side Story" nie trąci naftaliną, lecz ma w sobie żywą energię i pasję. Angaż Dinklage'a do tytułowej roli mocno pomógł w zmianie perspektywy i odświeżeniu historii, po którą kino sięgało przecież wielokrotnie. I choć nietrudno jest domyślić się losów bohaterów, jeśli zna się wcześniejsze wersje, to mimo wszystko mnie całkowicie pochłonęła ta opowieść. Owszem, miejscami jest nadmiernie ckliwie i naiwnie, lecz mnie to wcale nie przeszkadzało. Pozwoliłem, by zagłuszyły cyniczną część mojej natury tak, że do głosy doszedł mój wewnętrzny niepoprawny romantyk. Na "Cyrano" naprawdę się wzruszyłem.
Joe Wright, którego ostatnie filmowe dokonanie pozostawiły u mnie niesmak (koszmarna "Kobieta w oknie", fatalny "Piotruś"), tu wrócił do tego, co najlepiej mu wychodzi: do wizualnego uwodzenia widzów. Co prawda na początku przeszkadzało mi nadużywanie długich, mastershotowych ujęć i nieustanne zabawy światłem i filtrami. Kiedy jednak zaakceptowałem to (przyszło mi to szybko, bo ostatnio oglądałem jego "Dumę i uprzedzenie", gdzie też tego było pełno), dałem się ponieś magii soczystych barw i emocjom wydobywanym przez światło.
Jednak prawdziwą siłą musicalu jest muzyka. "Cyrano" ma najlepsze piosenki od czasu "Króla rozrywki". Spodobała mi się przede wszystkim mieszanka tradycyjnych musicalowych linii melodycznych z folkiem. Idealnie pokazuje to moja ulubiona piosenka "Wherever I Fall". Zaczyna się jak ballada folkowa, a potem dołączają do niej werble i liryczna sekcja strunowa i powstaje arcydzieło, które za każdym razem chwyta mnie za serce.
Zakochałem się też w głosie Haley Bennett, która przywodziła mi na myśl Loreenę McKennitt i Kate Bush. Dinklage i Mendelsohn może nie do końca nadają się do musciali, ale i oni miejscami przywoływali mi Leonarda Cohena i Nicka Cave'a. Te nawiązania sprawiły, że cieszyłem się niemal wszystkimi kompozycjami i z kina wyszedłem zachwycony.
Ocena: 8
"Cyrano" na swoim podstawowym poziomie jest klasycznym kostiumowym melodramatem. Podobnie jednak jak "West Side Story" nie trąci naftaliną, lecz ma w sobie żywą energię i pasję. Angaż Dinklage'a do tytułowej roli mocno pomógł w zmianie perspektywy i odświeżeniu historii, po którą kino sięgało przecież wielokrotnie. I choć nietrudno jest domyślić się losów bohaterów, jeśli zna się wcześniejsze wersje, to mimo wszystko mnie całkowicie pochłonęła ta opowieść. Owszem, miejscami jest nadmiernie ckliwie i naiwnie, lecz mnie to wcale nie przeszkadzało. Pozwoliłem, by zagłuszyły cyniczną część mojej natury tak, że do głosy doszedł mój wewnętrzny niepoprawny romantyk. Na "Cyrano" naprawdę się wzruszyłem.
Joe Wright, którego ostatnie filmowe dokonanie pozostawiły u mnie niesmak (koszmarna "Kobieta w oknie", fatalny "Piotruś"), tu wrócił do tego, co najlepiej mu wychodzi: do wizualnego uwodzenia widzów. Co prawda na początku przeszkadzało mi nadużywanie długich, mastershotowych ujęć i nieustanne zabawy światłem i filtrami. Kiedy jednak zaakceptowałem to (przyszło mi to szybko, bo ostatnio oglądałem jego "Dumę i uprzedzenie", gdzie też tego było pełno), dałem się ponieś magii soczystych barw i emocjom wydobywanym przez światło.
Jednak prawdziwą siłą musicalu jest muzyka. "Cyrano" ma najlepsze piosenki od czasu "Króla rozrywki". Spodobała mi się przede wszystkim mieszanka tradycyjnych musicalowych linii melodycznych z folkiem. Idealnie pokazuje to moja ulubiona piosenka "Wherever I Fall". Zaczyna się jak ballada folkowa, a potem dołączają do niej werble i liryczna sekcja strunowa i powstaje arcydzieło, które za każdym razem chwyta mnie za serce.
Zakochałem się też w głosie Haley Bennett, która przywodziła mi na myśl Loreenę McKennitt i Kate Bush. Dinklage i Mendelsohn może nie do końca nadają się do musciali, ale i oni miejscami przywoływali mi Leonarda Cohena i Nicka Cave'a. Te nawiązania sprawiły, że cieszyłem się niemal wszystkimi kompozycjami i z kina wyszedłem zachwycony.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz