Uncharted (2022)
Kiedy mowa o braku oryginalności w Hollywood, to wszyscy gadają o remake'ach, sequelach i rebootach. Ale prawdziwą plagą jest to, że po Hollywood krążą pojedyncze wzorce narracyjne dla popularnych gatunków, a scenarzyści zmieniają tylko bohaterów, lokacje i nazwy własne. I wszyscy udają, że nowe opakowanie oznacza, że widz dostaje nowy produkt.
Smutna prawda jest taka, że "Uncharted" to "Czarna Wdowa", "Czerwona nota" i cała masa innych przygodowych filmów, jakie powstały w ostatnim czasie. Znów mamy niedobranych bohaterów i jakieś gadanie o rodzinie. Film zbudowany jest z autonomicznych segmentów zrobionych w różnych lokacjach, które mają prowadzić do absurdalnego, sekretnego miejsca, gdzie odbędzie się kulminacyjna, niezwykle chaotyczna walka.
Żeby nazywało się, że jest to adaptacja gry "Uncharted", to rzucono kilka charakterystycznych elementów, by fani mogli powiedzieć "ja to znam". Ale nie dotyczy to kreacji głównych bohaterów. Ani Nathan Drake ani Victor Sullivan nie są szczególnie wierni swoim growym odpowiednikom. To po prostu klasyczna para frenemies, w których wcielają się rozpoznawalne nazwiska.
Niestety Ruben Fleischer nie zrobił nic, by nadać filmowi autorski charakter. Choć nie jestem przekonany, czy w ogóle mógł. Biorąc pod uwagę, że oficjalnie scenariusz przypisano aż pięciu osobom, to można przypuszczać, że w rzeczywistości zanim Fleischer wszedł na plan, to tekst przerobiło na wszystkie strony z dziesięciu ludzi. Z tego mogła wyjść więc wyłącznie papka z kilkoma wyraźniej nakreślonymi punktami, z której pewnie nie dało się nic więcej ulepić. "Uncharted" jest więc niczym więcej jak tylko taśmowo realizowanym filmidłem, po którym nie zostanie w mojej pamięci nawet ślad.
Ocena: 4
Smutna prawda jest taka, że "Uncharted" to "Czarna Wdowa", "Czerwona nota" i cała masa innych przygodowych filmów, jakie powstały w ostatnim czasie. Znów mamy niedobranych bohaterów i jakieś gadanie o rodzinie. Film zbudowany jest z autonomicznych segmentów zrobionych w różnych lokacjach, które mają prowadzić do absurdalnego, sekretnego miejsca, gdzie odbędzie się kulminacyjna, niezwykle chaotyczna walka.
Żeby nazywało się, że jest to adaptacja gry "Uncharted", to rzucono kilka charakterystycznych elementów, by fani mogli powiedzieć "ja to znam". Ale nie dotyczy to kreacji głównych bohaterów. Ani Nathan Drake ani Victor Sullivan nie są szczególnie wierni swoim growym odpowiednikom. To po prostu klasyczna para frenemies, w których wcielają się rozpoznawalne nazwiska.
Niestety Ruben Fleischer nie zrobił nic, by nadać filmowi autorski charakter. Choć nie jestem przekonany, czy w ogóle mógł. Biorąc pod uwagę, że oficjalnie scenariusz przypisano aż pięciu osobom, to można przypuszczać, że w rzeczywistości zanim Fleischer wszedł na plan, to tekst przerobiło na wszystkie strony z dziesięciu ludzi. Z tego mogła wyjść więc wyłącznie papka z kilkoma wyraźniej nakreślonymi punktami, z której pewnie nie dało się nic więcej ulepić. "Uncharted" jest więc niczym więcej jak tylko taśmowo realizowanym filmidłem, po którym nie zostanie w mojej pamięci nawet ślad.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz