Wild Mountain Thyme (2020)
John Patrick Shanley w pierwszej kolejności jest dramatopisarzem. Ma jednak na swoim koncie tyle scenariuszy, że wydawać by się mogło, iż doskonale zna różnicę między pisaniem na potrzeby teatru a kina. Jak jednak dowodzi "Miłość po sąsiedzku", wcale jej nie zna.
Być może stało się tak, ponieważ Shanley najpierw napisał sztukę, którą później sam postanowił zmienić w film. Jest bowiem nie tylko scenarzystą "Miłości po sąsiedzku", ale również reżyserem. I to być może sprawiło, że zabrakło mu dystansu do oryginału.
Jakikolwiek był powód, rezultat jest jeden: gdy tylko pojawiają się dłuższe partie dialogowe, bohaterowie przestają mówić "po ludzku". Wszystko, co wychodzi z ich ust, jest sceniczną deklamacją. Słowa mają tu charakterystyczną dla teatru rytmikę, a zdania nie są częścią zwyczajnej rozmowy, lecz są wypowiedziami, które wypowiadane na deskach mają swoje dodatkowe znaczenie, pozwalają widzą wkroczyć w świat ludzi i zdarzeń, do którego inaczej nie mają dostępu.
Jednak kino ten dostęp daje. I nagle te dialogi, które w teatrze sprawdzają idealnie, w filmie wypadają blado, męczą lub irytują. Szczególnie w takich sytuacjach, kiedy reszta filmu - jak tutaj - nie ma charakteru symbolicznego, lecz jest w pełni dosłowną reprezentacją świata, w którym rozgrywa się opowieść.
Te dialogi zniszczyły mi całą radość. A miałem się z czego cieszyć, bo bohaterowie byli sympatyczni, a i historia miłosna posiadała swój urok. Jamie Dornan szczególnie przypadł mi do gustu. Zaś razem z Emily Blunt tworzyli prawdziwie czarującą parę. Niestety nie byłem w stanie odseparować ich od dialogów.
Ocena: 5
Być może stało się tak, ponieważ Shanley najpierw napisał sztukę, którą później sam postanowił zmienić w film. Jest bowiem nie tylko scenarzystą "Miłości po sąsiedzku", ale również reżyserem. I to być może sprawiło, że zabrakło mu dystansu do oryginału.
Jakikolwiek był powód, rezultat jest jeden: gdy tylko pojawiają się dłuższe partie dialogowe, bohaterowie przestają mówić "po ludzku". Wszystko, co wychodzi z ich ust, jest sceniczną deklamacją. Słowa mają tu charakterystyczną dla teatru rytmikę, a zdania nie są częścią zwyczajnej rozmowy, lecz są wypowiedziami, które wypowiadane na deskach mają swoje dodatkowe znaczenie, pozwalają widzą wkroczyć w świat ludzi i zdarzeń, do którego inaczej nie mają dostępu.
Jednak kino ten dostęp daje. I nagle te dialogi, które w teatrze sprawdzają idealnie, w filmie wypadają blado, męczą lub irytują. Szczególnie w takich sytuacjach, kiedy reszta filmu - jak tutaj - nie ma charakteru symbolicznego, lecz jest w pełni dosłowną reprezentacją świata, w którym rozgrywa się opowieść.
Te dialogi zniszczyły mi całą radość. A miałem się z czego cieszyć, bo bohaterowie byli sympatyczni, a i historia miłosna posiadała swój urok. Jamie Dornan szczególnie przypadł mi do gustu. Zaś razem z Emily Blunt tworzyli prawdziwie czarującą parę. Niestety nie byłem w stanie odseparować ich od dialogów.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz