Swing! La vida d'un secret (2020)
Ciekawe, że czasy pandemii współistnieją z rosnącą liczbą filmów hiszpańskich, których miejscem akcji są kluby dla swingersów. Najpierw widziałem "Im więcej, tym przyjemniej", a teraz "Swing! La vida d'un secret". Oba tytuły łączy również to, jak bardzo nijakie i w gruncie rzeczy nudne się okazały. Jakby temat swingersów wyssał z twórców wszelką oryginalność.
Na papierze "Swing..." nie wypada najgorzej, nawet jeśli podobnych filmów widziałem już setki. Oto pozornie idealna, młoda para. Jednak oboje są świadomi, że coś zgrzyta, choć nie wiedzą jeszcze co. Dla urozmaicenia związku postanawiają udać się do klubu dla swingersów. Ta decyzja będzie miała dla nich monumentalne znaczenie. Jednak dla bohaterki będzie podwójnie traumatyczna. W klubie spotka bowiem kogoś, kogo nigdy się tam nie spodziewała ujrzeć.
Wyprawa do klubu powinna była być punktem wyjścia dla filmów. Wtedy można byłoby opowiedzieć o związkach, kompromisach, o nadziejach, o udawaniu ignorancji dla bliżej niesprecyzowany pragmatycznych celów życiowych, o rodzicach i dzieciach, które chcą być inne, a jednak powtarzają te same błędy. Niestety, klub pojawia się bliżej końca niż początku, więc przez większość czasu oglądamy scenki rodzajowe podprowadzające. I trwa to niemiłosiernie długo. Kiedy w końcu coś intersującego reżyser mógł powiedzieć, to musiał się już zwijać, bo zbliżał się finał.
Kultura swingersów została tu słabiutko pokazana. Portret rodzinny to pośpiesznie naszkicowany bohomaz. Poza kilkoma banałami reżyser nie powiedział o życiu nic wartego usłyszenia.
Ocena: 4
Na papierze "Swing..." nie wypada najgorzej, nawet jeśli podobnych filmów widziałem już setki. Oto pozornie idealna, młoda para. Jednak oboje są świadomi, że coś zgrzyta, choć nie wiedzą jeszcze co. Dla urozmaicenia związku postanawiają udać się do klubu dla swingersów. Ta decyzja będzie miała dla nich monumentalne znaczenie. Jednak dla bohaterki będzie podwójnie traumatyczna. W klubie spotka bowiem kogoś, kogo nigdy się tam nie spodziewała ujrzeć.
Wyprawa do klubu powinna była być punktem wyjścia dla filmów. Wtedy można byłoby opowiedzieć o związkach, kompromisach, o nadziejach, o udawaniu ignorancji dla bliżej niesprecyzowany pragmatycznych celów życiowych, o rodzicach i dzieciach, które chcą być inne, a jednak powtarzają te same błędy. Niestety, klub pojawia się bliżej końca niż początku, więc przez większość czasu oglądamy scenki rodzajowe podprowadzające. I trwa to niemiłosiernie długo. Kiedy w końcu coś intersującego reżyser mógł powiedzieć, to musiał się już zwijać, bo zbliżał się finał.
Kultura swingersów została tu słabiutko pokazana. Portret rodzinny to pośpiesznie naszkicowany bohomaz. Poza kilkoma banałami reżyser nie powiedział o życiu nic wartego usłyszenia.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz