Vox Lux (2018)
Z wielkim zainteresowaniem obserwuję reżyserską karierę Brady'ego Corbeta. Choć "Dzieciństwo wodza" nie do końca mi się podobało, to jednak sugerowało gigantyczny potencjał twórczy tkwiący w reżyserze. W "Vox Lux" wciąż nie odnalazł jeszcze swojego głosu, ale jest go wyraźnie bliższy. Oglądając film miałem wrażenie, że Corbet boi się puścić wodze fantazji lub też producenci nie pozwalają mu rozwinąć skrzydeł. Jest bowiem w "Vox Lux" wiele fantastycznych scen, które aż prosiły się o ich pociągnięcie dalej. Tymczasem Corbert jedynie flirtuje z nietuzinkowością, ale kiedy przychodzi co do czego, pozostaje po stronie solidności i przewidywalności.
Jeśli Corbert zerwie się z uwięzi, to może być godnym następcą Lyncha czy też Cronenberga. Jak bowiem pokazuje "Vox Lux", jednym z największych atutów reżysera jest budowanie klimatu niepokoju przy pomocy prostych zabiegów audiowizualnych oraz usypianie czujności widzów prostymi historiami, których drugie dno znajduje się w mrocznym królestwie Id.
W ogóle Corbet ma zadatki, by zostać kolejnym wizjonerem kina. Potrafi zestawiać ze sobą zaskakujące rzeczy, zarówno w warstwie fabuły jak i formy. Jeśli nic nie stanie mu na przeszkodzie, to może stać się jednym z najlepszych twórców pod względem wyczucia obrazów. W "Vox Lux" jest bowiem wiele przecudnych sekwencji, które zachwycają pracą kamery, kompozycją kadrów, kolorystyką, dynamiką montażu. Finałowy koncert zrobił na mnie równie duże wrażenie, co ten z "Bohemian Rhapsody", a może nawet większe. Jest to bowiem sekwencja oniryczna, zmysłowa i jednocześnie bardzo przyziemna, naturalistyczna. Tworzy to fascynującą poznawczo zbitkę.
"Vox Lux" to rzecz, którą trudno opisać. Choćby dlatego, że to, co rzuca się w oczy jest tylko fragmentem większej całości. Ową fasadę stanowi dość standardowa opowieść o gwiazdeczce muzyki pop. Corbet pokazuje moment jej artystycznego narodzenia oraz miejsce, które zajmuje obecnie. I jak to zazwyczaj w tego typu historiach bywa, bohaterka zaczynała jako dziewczę grzeczne i naiwne, a skończyła jako faszerowana farmaceutykami rolada kompleksów, cierpienia i straconych szans na szczęście.
Ale pod warstwą oczywistej fabuły reżyser ukrywa zupełnie inny świat. Przez niemal cały film pozostaje on poza zasięgiem widzów, którzy jedynie od czasu do czasu są świadkami jego przebłysków przybierających najczęściej formę bardzo niepokojących i niejako oderwanych od reszty zbitek obrazów i dźwięków. Jest w tym coś wielce sugestywnego i namacalnego. Przywodzi na myśl koszmary niemieckich ekspresjonistów i ulotne uczucie przerażenia po przebudzeniu ze snu, który przerażał, ale którego się w ogóle nie pamięta. Budził też u mnie skojarzenia z japońską animacją "Perfect Blue".
Są jednak rzeczy, nad którymi Corbet wciąż musi popracować. Ma skłonność do budowania barokowych konstrukcji znaczeniowych, które w istocie są dość banalnymi sądami i opiniami. Zdarza mu się też popadać w przesadną egzaltację, przez co przekracza dopuszczalne normy nabzdyczenia. Jak choćby finałowy podtytuł "Vox Lux" - jest nieznośny w swojej oczywistej symbolice reżyser spokojnie mógł go sobie spokojnie darować.
Liczę, że Corbet nie przestanie się rozwijać i już nie mogę się doczekać jego kolejnego filmu.
Ocena: 7
Jeśli Corbert zerwie się z uwięzi, to może być godnym następcą Lyncha czy też Cronenberga. Jak bowiem pokazuje "Vox Lux", jednym z największych atutów reżysera jest budowanie klimatu niepokoju przy pomocy prostych zabiegów audiowizualnych oraz usypianie czujności widzów prostymi historiami, których drugie dno znajduje się w mrocznym królestwie Id.
W ogóle Corbet ma zadatki, by zostać kolejnym wizjonerem kina. Potrafi zestawiać ze sobą zaskakujące rzeczy, zarówno w warstwie fabuły jak i formy. Jeśli nic nie stanie mu na przeszkodzie, to może stać się jednym z najlepszych twórców pod względem wyczucia obrazów. W "Vox Lux" jest bowiem wiele przecudnych sekwencji, które zachwycają pracą kamery, kompozycją kadrów, kolorystyką, dynamiką montażu. Finałowy koncert zrobił na mnie równie duże wrażenie, co ten z "Bohemian Rhapsody", a może nawet większe. Jest to bowiem sekwencja oniryczna, zmysłowa i jednocześnie bardzo przyziemna, naturalistyczna. Tworzy to fascynującą poznawczo zbitkę.
"Vox Lux" to rzecz, którą trudno opisać. Choćby dlatego, że to, co rzuca się w oczy jest tylko fragmentem większej całości. Ową fasadę stanowi dość standardowa opowieść o gwiazdeczce muzyki pop. Corbet pokazuje moment jej artystycznego narodzenia oraz miejsce, które zajmuje obecnie. I jak to zazwyczaj w tego typu historiach bywa, bohaterka zaczynała jako dziewczę grzeczne i naiwne, a skończyła jako faszerowana farmaceutykami rolada kompleksów, cierpienia i straconych szans na szczęście.
Ale pod warstwą oczywistej fabuły reżyser ukrywa zupełnie inny świat. Przez niemal cały film pozostaje on poza zasięgiem widzów, którzy jedynie od czasu do czasu są świadkami jego przebłysków przybierających najczęściej formę bardzo niepokojących i niejako oderwanych od reszty zbitek obrazów i dźwięków. Jest w tym coś wielce sugestywnego i namacalnego. Przywodzi na myśl koszmary niemieckich ekspresjonistów i ulotne uczucie przerażenia po przebudzeniu ze snu, który przerażał, ale którego się w ogóle nie pamięta. Budził też u mnie skojarzenia z japońską animacją "Perfect Blue".
Są jednak rzeczy, nad którymi Corbet wciąż musi popracować. Ma skłonność do budowania barokowych konstrukcji znaczeniowych, które w istocie są dość banalnymi sądami i opiniami. Zdarza mu się też popadać w przesadną egzaltację, przez co przekracza dopuszczalne normy nabzdyczenia. Jak choćby finałowy podtytuł "Vox Lux" - jest nieznośny w swojej oczywistej symbolice reżyser spokojnie mógł go sobie spokojnie darować.
Liczę, że Corbet nie przestanie się rozwijać i już nie mogę się doczekać jego kolejnego filmu.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz